Zapomniane motywacje

Na początku września wracamy do szkoły. Jestem wychowawczynią i dobrze wiem, że po wakacjach niektórzy zatęsknili, ale niejednemu się nie chce. Bo po co siedzieć w szkole, skoro tyle ciekawych wiadomości można zdobyć poza nią…

Dla moich uczniów przygotowałam trzy spotkania. Tutaj proponuję przeczytanie słów wypowiedzianych przez osoby, które zupełnie inaczej widziały temat nauki. Były to inne czasy, ale ich zdania są zadziwiająco aktualne…

 

Sybir

/opowiada małżeństwo: Państwo Zofia i Benedykt/

Słowo „Sybir” niejednemu już nic nie mówi. W ich sercach jednak wzbudza drżenie…

Oto fragment wspomnień Zofii i Benedykta:

Mieliśmy po kilka lat, gdy wraz z rodzinami zostaliśmy wywiezieni na Sybir. Z tamtego czasu pamiętamy tylko tak zwane bydlęce wagony, jakimi jechaliśmy ponad tydzień. Polacy stłoczeni w rzadko otwieranych wagonach, cierpienie wygłodzonych i chorujących ludzi. Chyba z każdej rodziny podczas drogi ktoś umarł. Potem nas rozdzielano, znów podróż tym razem pieszo i obóz. Nie da się spokojnie opowiadać o tym, co się tam działo, jakie mieliśmy warunki – jak w drodze codziennie ktoś umierał, to tam trochę rzadziej, każdego tygodnia, więc – można powiedzieć – było trochę lepiej…

             Ale mieliśmy opowiadać o szkole… Oczywiście okupanci, sowieci, chcieli, abyśmy byli jak najgłupsi, żadnych szkół dla nas nie przewidzieli, tyle, abyśmy nauczyli się czytać. Choć ci co nas pilnowali, sami często czytać nie umieli… Ale nasi rodzice, dziadkowie, często należeli do polskiej elity, wśród nich byli naukowcy, profesorowie, lekarze. Nie było żadnych podręczników, często nawet przyborów do pisania, zwykle nawet nie było czasu na to, aby nas porządnie zebrać, zorganizować.

            Właściwie dzięki temu poznaliśmy się. Upłynął rok czy dwa. Osoby z pokolenia dziadków były często zwolnione z ciężkich prac fizycznych, przeznaczono ich do prac domowych. Nie karczowały lasu, nie uprawiały nowopowstających pól. My jako dzieci jeszcze sześcio- czy siedmioletnie pozostawaliśmy pod ich opieką, a zatem byliśmy przez nich uczeni: literatury, religii, przyrody. Opowiadali o tym, co mieli w pamięci, o tym, co nas otaczało, często mówili w trakcie wykonywania jakichś prac im powierzonych, szycia, gotowania, czasem budowania nowych baraków. Tam, w obozie, nawet nam się za bardzo nie przysłuchiwano, starsi często mówili do nas po polsku, choć w oficjalnych, głośnych rozmowach było to zabronione. Ale może bardziej niż wiedzę, przekazywano nam tęsknotę za prawdziwą nauką, za prawdziwą szkołą…

            Przyszedł czas powrotu. Znów cierpienie, znów poniewierka, nie chcemy już do tego wracać. Ale jednocześnie szczęście, że będziemy mogli chodzić po polskiej ziemi, że wokół nas będą Polacy, że będziemy mogli w swoich domach pracować dla dobra swoich najbliższych. My, już jako młodsza młodzież, mieliśmy wtedy po trzynaście, czternaście lat, niekiedy już nie pamiętaliśmy jak wygląda polski krajobraz, nie pamiętaliśmy wyglądu domów, z których nas wyciągnięto w nocy.

            Nie da się opisać szczęścia, gdy przekraczaliśmy polską granicę, gdy rodzice zaczęli rozpoznawać poszczególne miasta i wioski. A nasze największe szczęście tego czasu? Gdy na początku września dostaliśmy własne zeszyty, ołówki, niekiedy jakieś podręczniki i mogliśmy pójść do szkoły, do polskiej szkoły. Mogliśmy uczyć się po polsku, poznawać polską historię i literaturę, zachwycać się przyrodą i fizyką…

Kazachstan

/opowiada Pani profesor Cecylia/

Wielu ludzi w dzisiejszej Polsce nawet nie wie, ile wiosek tam wywieziono, ilu tam do dzisiaj Polaków jeszcze jest. Myśmy mieli szczególne szczęście, bo z nami pojechał nasz ksiądz. Wiele razy próbowano go jakoś namówić, by nie jechał, dla niego było to szczególne zagrożenie, ale on za każdym razem odpowiadał, że jak jadą jego parafianie, to i on musi. Ostatecznie biskup posłał go do tych właśnie ludzi. Prawie to tak było, że już mu jakieś fałszywe dokumenty przyniesiono i ubranie świeckie, to ubranie przyjął i… wsiadł z nami do pociągu, nawet żadnych swoich rzeczy nie zabrał.

            On, nasz ksiądz, stał się na miejscu nie tylko duchowym oparciem, ale jednocześnie szkołą dla wszystkich dzieci i młodzieży z miasteczka. Do dzisiaj nikt nie wie, w jaki sposób moskale nie zorientowali się kim on jest naprawdę, w podobnych przypadkach kapłanów zwykle aresztowano i jak najszybciej mordowano. Chociaż musieliśmy na miejscu pracować jak wszyscy, chociaż w dzień był upał, a w nocy ziąb, to zorganizowaliśmy w naszym środowisku szkołę. Każdy zgłosił co umie, z czego jest dobry, i tak w nieoczekiwany sposób staliśmy się nauczycielami dzieci niewiele od nas młodszych. A nas, trochę starszych, uczyli rodzice i proboszcz. Ktoś, w jakiś cudowny sposób, zdobył materiały piśmienne, ale było to tak zadziwiające, że do dzisiaj zostało nam „we krwi” oszczędzanie, aż do przesady, pisaliśmy bowiem czasami na już raz używanych kartkach, pomiędzy wierszami poprzedniego zapisu.

            Ale jak wracaliśmy po kilku latach, to każdy z nas, a utrzymujemy do dzisiaj kontakty między sobą, bez trudu zdał wszystkie egzaminy na różne wydziały polskich uczelni: Uniwersytetu Jagiellońskiego czy Warszawskiego, Uniwersytetu im Adama Mickiewicza w Poznaniu czy Akademii Medycznej w jakimś dowolnym mieście. Teraz już jesteśmy zwykle emerytowanymi profesorami tych uczelni. Ale zawsze przekonujemy młodsze pokolenia, że wartość nauki docenia się, gdy zostaje ona zabroniona. Nikomu nie życzymy takich czasów, ale warto sobie to od czasu do czasu przypomnieć, aby z szacunkiem podchodzić do każdego dobrego podręcznika, do każdej wyposażonej sali szkolnej, oczywiście też do każdego oddanego uczniom nauczyciela…

Okupacja hitlerowska

/opowiada Pan Jerzy, były wykładowca Politechniki Warszawskiej/

Jakoś tak już było w naszej rodzinie, jak moja matka uczyła się w szkole, która z nazwy była szkołą jakiegoś rzemiosła, bo nie wolno było w zaborze rosyjskim kształcić Polaków z przedmiotów ogólnokształcących, tak ja trafiłem do szkoły ślusarsko – ciesielskiej, bo hitlerowcy doskonale wiedzieli, że łatwiej manipulować ludźmi nie wykształconymi, Polakom wolno było się uczyć najwyżej zawodu. Ale nasi nauczyciele dawali sobie radę, mieliśmy rozłożone zwyczajne podręczniki i nauczyliśmy się udawać. Zawsze stał ktoś na czatach i jak tylko zbliżała się jakaś hitlerowska kontrola, to natychmiast chowaliśmy książki i zeszyty i uruchamiano obrabiarki. Najzabawniejsze było to, że niekiedy nauczyciel od chemii czy biologii zupełnie nie umiał obsługiwać obrabiarki, przy której stał w fartuchu jako instruktor. Ale i tak mieliśmy szczęście, niektórzy z naszych koleżanek i kolegów nie zostali przyjęci nawet do takiej szkoły. Chodzili więc na potajemnie prowadzone komplety, organizowane przez odważnych ludzi, którzy niekiedy przypłacili to ofiarą własnego życia.

            Już nigdy potem nie pamiętam takiego zapału do nauki – by zdobyć jak najwięcej wiedzy na złość okupantom, by łatwiej było ich wypędzić, by nikt obcy nami nie rządził…

Ciotka Halina

Artykuł ukazał się w lipcowo-sierpniowym numerze „Któż jak Bóg” 4-2012. Zapraszamy do lektury!