Przemysław Babiarz przywitał nas w telewizyjnej restauracji jak zawsze uśmiechnięty, życzliwy. Rozmowę co i rusz przerywali inni goście, którzy chcieli z tej życzliwości zaczerpnąć i choć przywitać się, zamienić kilka ciepłych słów z naszym rozmówcą.
Jaka myśl przychodzi Panu do głowy jako pierwsza, gdy widzi Pan tytuł czasopisma: „Któż jak Bóg”?
Oczywiście w pierwszej kolejności przychodzi mi na myśl Archanioł Michał, który jako pierwszy zakrzyknął „Któż jak Bóg!”, gdy Lucyfer namawiał inne anioły do buntu. Zresztą św. Michał to w ogóle bliska mi postać. Kiedyś we współpracy z redakcją katolicką przygotowywałem cykl dwuminutowych materiałów o świętych i jednym z nich był właśnie materiał o Świętym Michale Archaniele. Miałem więc okazję sporo o nim poczytać. Wiem, że zawsze warto zwracać się do Michała w sytuacji, gdy znajdujemy się pod szczególną presją, gdy przychodzi nam „zmierzyć się z całym światem”.
A Pan często się do niego zwraca? Doświadczył Pan może jakiejś jego interwencji?
Zwracam się codziennie. Każdego dnia poświęcam mu przynajmniej małą część mojej modlitwy. Podobnie jak codziennie zwracam się do swojego Anioła Stróża i odczuwam jego codzienną pomoc. To krótkie wezwania, ale szalenie mnie uspokajają.
Czasem gdy upadam w czymś, ponoszę jakąś duchową porażkę i czuję się przez to w jakiś sposób odgrodzony od Pana Boga, trudno jest mi się zwrócić bezpośrednio do niego. Wtedy szukam pośredników – zwracam się do Matki Bożej lub właśnie Anioła Stróża. Wydaje się on być najbliższą postacią w przestrzeni duchowej każdego człowieka, jest w końcu wysłannikiem samego Pana Boga do każdego z nas. Każdego z osobna. Najłatwiej więc się zwrócić właśnie do niego.
Adam Małysz po igrzyskach w Salt Lake City powiedział nawet, że poprosił aniołów, aby go ponieśli w drugim skoku. I zdobył srebro. Często wśród sportowców zdarzają się ludzie dający świadectwo swojej wiary? Może motywuje ich ona do sukcesów?
Sportowców głęboko wierzących jest wielu, choć nie wszyscy mówią o tym głośno. Wiem, że np. Otylia Jędrzejczak przed ważnymi zawodami często jeździła do Lichenia. Na pewno taką znaną postacią, rozpoznawalną jako głęboko wierząca, był niegdyś Marek Citko. Teraz jest Tomasz Adamek, są Robert Lewandowski i Kuba Błaszczykowski, chociaż o nich się rzadziej wspomina w tym kontekście. O niektórych sportowcach wiem zresztą, że głęboko wierzą, choć nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy.
Wiara to bowiem coś, co emanuje z człowieka. Można ją dostrzec patrząc na człowieka, a o nic go nie pytając. Dzisiaj niemało ludzi, również w mediach, posługuje się ironią, szyderstwem jako codzienną bronią przeciw wszystkim i wszystkiemu. W ludziach, którzy głęboką przeżywają swoją wiarę czegoś takiego po prostu nie ma.
To dla nich organizuje się Strefy Jezusa przy Strefach Kibica? Widzimy, że Kościół w Polsce poważnie przygotowuje się na Euro. Będą konferencje o religii i sporcie, Msze Święte w językach obcych… Czy mistrzostwa to dobry moment na ewangelizację? Przeżycia religijne nie wydają się mieć wiele wspólnego z emocjami piłkarskich stadionów…
Jan Maria Vianney na swojej pierwszej i jedynej placówce, gdzie skierowane go do posługi, zastał trzy otwarte karczmy i jeden zamknięty kościół. Otworzył więc kościół i poszedł do karczm, by przyprowadzić ludzi stamtąd z powrotem do świątyni. Chyba nieźle mu się to udało, choć nie dysponował ani wybitną posturą ani donośnym głosem. <śmiech>
Dzisiaj media, przedstawiając kibiców, zaprzeczają same sobie. Z jednej strony chcą, aby przyjechało ich na Euro jak najwięcej, a z drugiej przedstawiają statystycznego kibica jako chuligana. Oczywiście, część kibiców to faktycznie chuligani, którzy oddziałują na wizerunek reszty. Ale, aby coś się zmieniło, nawet przed chuliganami musi zostać postawiona alternatywa. Trzeba dać im bodziec, który skłoni ich do refleksji. Kibiców stać też na zachowania szlachetne – inicjatywy patriotyczne czy charytatywne. Dobrym przykładem niech będą tu fani Cracovii, od lat zaangażowani w krwiodawstwo.
Samo kibicowanie nie jest w żaden sposób sprzeczne z pomysłami, o których Pan wspomniał, powiedziałbym nawet, że jest ono rodzajem umiłowania. Abdykacja Kościoła od ewangelizacji w takim momencie jak Euro obróciłaby się na jego niekorzyść. Podziwiam odwagę kapłanów, którzy wychodzą z tego rodzaju inicjatywami i uważam, że należy ich gorąco wspierać w modlitwie.
A wielowyznaniowa kaplica na Stadionie Narodowym? Myśli Pan, że będzie cieszyła się zainteresowaniem? Jak patrzeć na tego rodzaju pomysły?
Cóż… odnoszę się przychylnie do wszystkich religii pozytywnych, promujących pozytywne wartości. Jestem natomiast przeciwnikiem koktajli – taka wspólna dla wszystkich przestrzeń powoduje po prostu zamieszanie. Zresztą… powiem tak… nabożeństwo ludzi areligijnych będzie miało całą pozostałą przestrzeń, całkowicie odartą z symboliki religijnej.
A ja nie uznaję stanowiska głoszącego, że jest jakaś wspólna płaszczyzna neutralna. Nie ma żadnej płaszczyzny neutralnej. Natura nie znosi pustki. Na miejsce jednych symboli wdzierają się inne. Jeśli usuniemy krzyż, to coś go zastąpi. Brak symboliki religijnej również jest symboliczny.
Przed ostatnimi mistrzostwami świata bardzo naciskano zresztą, przede wszystkim na piłkarzy Brazylii, aby nie żegnali się przed meczami. A oni i tak się żegnali, bo dla nich to było coś naturalnego. Takimi żądaniami stwarza się jednak wrażenie, że symbole religijne prowokują ludzi do zła. Dla mnie to coś absurdalnego, znak niedobrych czasów. Wierzę bowiem, że symbole są czymś dobrym, czymś co jednoczy ludzi.
Przywołuje się co prawda często przykład Irlandii czy Szkocji, gdzie konflikty religijne nakładają się na waśnie kibiców. Głośnym przykładem jest tutaj rywalizacja Celticu i Rangersów w Glasgow, znana u nas dzięki Arturowi Borucowi. Zastanawiam się jednak na ile kibice, którzy prowokują tego rodzaju konflikty są rzeczywiście ludźmi świadomie przeżywającymi swoją wiarę, a na ile są po prostu identyfikowani jako katolicy czy protestanci.
Dlatego też czasami fani, którzy wierzą, nie do końca wiedzą jak się zachować. Co ma na przykład zrobić kibic-katolik, gdy jego ulubieńcy przegrywają, gdy wszyscy wokół gwiżdżą?
Chrześcijanin nie dzieli się na strefy. Powinien zareagować jak człowiek, który ma w sercu szacunek do drugiego człowieka. Nie przestajemy być chrześcijanami kiedy jesteśmy na stadionie.
Oczywiście czasami nie jest to takie proste. 30 lat temu, w eliminacjach do Mistrzostw Europy był taki mecz, w którym rywalizowaliśmy z Portugalią. My nie mogliśmy już awansować, ale w przypadku zwycięstwa Portugalii odpadał również Związek Radziecki. Przegraliśmy wtedy 0:1, a kibice polscy cieszyli się z wygranej Portugalczyków, dlatego, że ZSRR nie awansował. Rozumiem zachowanie tych ludzi, ale ciężko mi je obronić z punktu widzenia chrześcijanina.
Faktycznie, mówi się, że mecze z tamtych lat wywoływały o wiele większe emocje niż te obecnie. Zapamiętał Pan któryś szczególnie?
Bez wątpienia największym przeżyciem były mistrzostwa z 1974 roku. Miałem wtedy jedenaście lat. To było jak bajka. Pierwszy mecz mistrzostw z Argentyną i po 9 minutach prowadzimy 2:0. Ludzie mieli wtedy poczucie, że na ich oczach rozgrywa się coś niezwykłego.
To dlatego zapragnął Pan zostać komentatorem sportowym?
Dlatego też. Pamiętajmy również, że były to czasy, w których w telewizji królował głos Jana Ciszewskiego. Komentował on ów pamiętny mundial, komentował zwycięstwo Szczakiela w żużlowych mistrzostwach świata. A ja, jako chłopiec, siadałem przed telewizorem i, trzymając w ręku berło od makutry, komentowałem razem z nim. Moja mama uczyła wtedy polskiego w ośrodku dla dzieci niesłyszących. Była w tym ośrodku nowoczesna jak na tamte czasy aparatura do nagrywania – tam po raz pierwszy mogłem nagrać swój głos. Byłem bardzo rozczarowany, że nie brzmię jak Jan Ciszewski, mimo, że staram się go naśladować.
Droga do bycia komentatorem sportowym była jednak o wiele dłuższa, chociaż sport nigdy nie przestał mnie interesować. Po drodze były nauki ścisłe, historia sztuki, literatura, nawet kabaret. Ostatecznie poszedłem na teatrologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, którą jednak porzuciłem, gdy zdałem egzamin do szkoły teatralnej.
Sport przez cały ten czas pozostawał moim hobby, ale traktowałem go z dystansem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w okrężny sposób zbliżam się do realizacji marzeń z dzieciństwa. W końcu, za namową rodziny, poszedłem na konkurs dla komentatorów sportowych, organizowany przez Telewizję Polską przed igrzyskami w Barcelonie i tak, naokoło, zrealizowałem chłopięce marzenie, zacząłem znowu opowiadać o sporcie.
Podaję zresztą często swój przykład na spotkaniach z młodzieżą. Mówię młodym ludziom, że z jednej strony jest rzeczą naturalną, że w końcu porzucą swoje marzenia z dzieciństwa, ale z drugiej warto o nich pamiętać, bo może te marzenia wrócą kiedyś w dorosłym życiu, w zmienionej formie.
Ale ostatecznie nie zdecydował się Pan na komentowanie piłki nożnej…
To prawda. Najbardziej ukochałem sobie lekkoatletykę. Lekkoatletyka to bowiem historia wielkich postaci. Paavo Nurmi, Emil Zatopek, Carl Lewis, w Polsce Janusz Kusociński czy Halina Konopacka – moglibyśmy tak wymieniać jeszcze długo.
Żartuje się czasami, że rywalizację sprinterską wymyślił św. Jan wyprzedzając św. Piotra w biegu do Grobu Pańskiego…
W końcu był młodszy. <śmiech>
Pan też, zdaje się, lubi sobie pobiegać. Brał Pan udział niejednokrotnie w różnych okolicznościowych biegach, choćby w Biegu Powstania Warszawskiego…
To prawda, chociaż ostatnio przerzuciłem się na siłownię i basen. To wzmacnia i uodparnia organizm. Biegam coraz mniej, bo to niestety zbyt duże obciążenie dla kręgosłupa.
No i jest jeszcze „Fitness duchowy”, brał Pan udział i w takiej akcji…
Tak. Nikt nie dziwi się, że sportowiec stale ćwiczy, a wielu ludzi jest zdumionych, że chrześcijanin musi stale modlić się, chodzić do kościoła, przystępować do sakramentów. A wydaje się, że to tak proste porównanie, że samo się narzuca.
Brelok z Jezusem też Pan nosi do tej pory?
Tak, choć muszę przyznać, że po uczestnictwie w tej akcji [„Nie wstydzę się Jezusa” Krucjaty Młodych – przyp. red.] jeden z kolegów w pracy przyłapał mnie na tym, że nie miałem go przy sobie. Poczułem się zaatakowany, przyłapany i po powrocie do domu od razu przypiąłem go do kluczy od samochodu.
Ale nie miał Pan nigdy większych nieprzyjemności z powodu tych swoich zaangażowań? Jest Pan osobą publiczną, zabierał Pan stanowisko również w bardziej kontrowersyjnych sprawach – opowiadał się Pan za marszami w obronie życia, modlił za Nergala, można by tak jeszcze długo wymieniać…
To prawda, ale zawsze staram się działać ze szczególną ostrożnością. Nawet, gdy chodziło o Nergala. Na szczęście wciąż mamy jeszcze w Polsce wolność religijną, mogę więc po prostu zadeklarować publicznie, że się za kogoś modlę. Można obrać co prawda strategię palonych mostów, ale po co?
Owszem, zdarzają się różne złośliwostki, ale przecież nie da się podobać wszystkim. Jeśli zaczynamy się podobać wszystkim, to powinniśmy zacząć na siebie uważać, bo to oznaka, że zaczyna się z nami dziać coś bardzo niedobrego.
Zdaję sobie sprawę z tego, że dzisiaj ludzie wierzący spychani są do defensywy, dlatego też życzę nam i wszystkim czytelnikom przede wszystkim śmiałości. Dzisiejsza kultura brak argumentów zasłania często swoją hałaśliwością, ale pamiętajmy, że nie jesteśmy w naszej walce sami; że stoimy przy Bogu, a on jest niezwyciężony. Bo „któż jak Bóg”?
Z Przemysławem Babiarzem,
komentatorem sportowym TVP
rozmawiali: ks. Piotr Prusakiewicz CSMA
Karol Wojteczek
Artykuł ukazał się w majowo-czerwcowym numerze „Któż jak Bóg” 4-2012. Zapraszamy do lektury!