Co jakiś czas spotykam ludzi, którzy z nieukrywaną satysfakcją na twarzy twierdzą, że jakaś modlitwa stała się dla nich nieodłącznym elementem życia. Myślę o sytuacjach, w których ktoś nieustannie od kilkudziesięciu lat odmawia codziennie różaniec lub brewiarz. Na pierwszy rzut oka wydaje się to bardzo dobrą i godną pochwały praktyką. Pojawia się jednak fundamentalne pytanie, które każe zweryfikować jej cel i sens. Jaka jest ta modlitwa i czy jej systematyczność autentycznie przemienia kogoś w człowieka duchowego?
Na samym początku chciałbym zaznaczyć, że nie czynię wyrzutu tym, którzy regularnie się modlą i trwają w swoich postanowieniach. Chodzi mi tylko o świadomość i wolność czynów, których się podejmujemy. Zgodzą się bowiem wszyscy, że modlitwa wykonywana mechanicznie nie jest doskonałą formą kontaktu z Bogiem i wcale nie musi rozwijać człowieka. Może natomiast być powodem do popadania w pychę i wewnętrzne samozadowolenie. Nie ma nic wspaniałego w tym, że pozostajemy jedynie mechanizmem. Piękno czynu nie polega na tym, że stał się on nawykiem, ale na jego wrażliwości, świadomości, jasności spostrzegania i celowości reakcji.
Chciałbym tu podzielić się swoim doświadczeniem. Kilkanaście lat temu regularna modlitwa przed snem zbudowała we mnie nawyk tak silny, że mózg w momencie kładzenia się spać, w sposób odruchowy, jakby domagał się odmówienia pacierza. Cieszyłem się z tego przynaglenia, bo nie pozwalało mi ono zasnąć, a jednocześnie reakcja ta działała jak „przypominajka”, która skłaniała mnie do modlitwy. Początkowo zadowolony byłem z takiego stanu, ale po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że taka behawioralna modlitwa nie jest tym, czym być powinna. Wydawała się raczej zachowaniem nieświadomym, wymuszonym przez określony bodziec.
Warto zastanowić się nad tym, jaka jest jakość ćwiczeń duchowych, które wykonuję. Źle by się działo, gdyby zamiast żywego spotkania z Bogiem przeradzało się ono w nawykowe zaspokojenie potrzeb duchowych.
ks. Mateusz Szerszeń CSMA