Przez nasz kraj przetoczyła się ostatnio kolejna wielka dyskusja. Sprawa dotyczyła tego, dlaczego Polki nie chcą mieć dzieci. Jest to problem palący, ponieważ przyrost naturalny w Polsce jest w tym momencie najniższy od czasów drugiej wojny światowej. Słowo „przyrost” jest więc tu zdecydowanie na wyrost, dlatego że – mówiąc wprost – z roku na rok jest nas coraz mniej i katastrofa demograficzna jest właściwie nieunikniona.
Jarosław Kaczyński – bo to od niego wszystko się zaczęło – raczył był powiedzieć, że w Polsce kobiety nie chcą rodzić dzieci, bo „dają w szyję”. Problem alkoholizmu wśród Polaków jest rzeczywiście istotny i wyniszczający, ale nie ulega wątpliwości, że ta diagnoza, rzucona bardziej w stylu rubasznego wuja na weselu niż poważnego nieformalnego przywódcy państwa polskiego, który ma w swoim ręku narzędzia mogące zmieniać system, tak by w Polsce były dużo lepsze warunki do rodzenia dzieci, jest – mówiąc delikatnie – bardzo płytka.
Warto jednak przyjrzeć się, jakie były reakcje na nią, a były nie mniej ciekawe niż wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego. Wiele osób reprezentujących różne środowiska polemizowało z prezesem Prawa i Sprawiedliwości, przekonując go, że oczywiście jest w tak zwanym mylnym błędzie, i przedstawiając własną wizję powodów, dla których Polki nie chcą rodzić dzieci. I tu mamy pełen przekrój motywów. Do wyboru, do koloru. Nie trzeba być jasnowidzem, aby mniej więcej przewidzieć, kto co wskaże. Nie trzeba być też Freudem, żeby stwierdzić, że właściwie wszyscy wskazują to, co jest ich największym koszmarem.
Każdy ma swojego demona
Przykłady? Remigiusz Okraska z „Nowego Obywatela” ogłosił, że „Moment największej w czasach współczesnych zapaści dzietności w Polsce to plan Balcerowicza i jego skutki”. Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, posłanka Lewicy, stwierdziła z kolei, że „W Polsce rodzi się mało dzieci nie dlatego, że młode kobiety «dają w szyję», tylko dlatego, że starsi panowie z PiS nie dają rady”. Wtórował jej klubowy kolega, Krzysztof Gawkowski, z teorią, że „Kobiety w Polsce nie chcą rodzic dzieci, bo państwo traktuje je jak inkubatory i ogranicza prawa człowieka!”. Z przeciwnego bieguna, czyli z Konfederacji, ustami Jacka Wilka, płynęły poglądy, że „Będzie się chciało [kobietom mieć dzieci], gdy dzieci znów staną się naprawdę potrzebne. Zwłaszcza na starość. Dlatego ZUS i socjal musi być zniszczony”.
W zasadzie każdy niech jako przyczynę wstawi demona, z którym walczy i którego obwinia o całe zło tego świata. Jedne demony oczywiście są bardziej sensowne niż inne. Na przykład w rozwinięciu swojego poglądu Okraska stwierdził, że „przyczyny tego zjawiska są materialne: praca, płace, mieszkalnictwo, koszty wychowania itd.”. I jest to odpowiedź moim zdaniem najtrafniejsza z powyżej wymienionych (choć nie najtrafniejsza w ogóle).
Z pewnością problemy materialne są jednym z bardziej znaczących czynników odpowiadających za to, że rodzi się nas coraz mniej. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że tu leży recepta na nasz problem. W zachodniej Europie przecież mają to wszystko, czego nam brakuje – więcej bogactwa, lepsze rynki pracy, opiekę medyczną na dużo wyższym poziomie, mniejsze problemy z mieszkaniami, a jednak jakoś nie chcą się rozmnażać tak, żeby być przykładem dla reszty świata, bo to biedniejsze kraje mają większe przyrosty.
Antykoncepcja i aborcja
Najbardziej jednak, zaraz po teorii Jarosława Kaczyńskiego, zadziwiła mnie wypowiedź Janusza Palikota, który wystąpił w programie „Hejt Park” w Kanale Sportowym. Powiedział on, że przyczyną tego, iż kobiety nie chcą mieć dzieci, są brak dostępu do aborcji i utrudniony dostęp do antykoncepcji. Przyjrzyjmy się temu. Wydawało mi się zawsze, że aborcja i antykoncepcja zostały raczej wymyślone po to, by tych dzieci z jakiegoś powodu rodziło się mniej (bądź jak chcieliby niektórzy – by nie rodziło się ich aż tak dużo, ale to akurat w przypadku Polski nie jest trafna narracja).
Ktoś mógłby powiedzieć, że właściwie tak, ale tutaj chodzi o poczucie bezpieczeństwa, że jest dostęp do tych narzędzi. Nie będziemy z nich korzystać za często, ale lubimy mieć świadomość, że gdzieś tam są, na wyciągnięcie ręki i nikt nam tej ręki nie odrąbie. Świadomość ta spowoduje, że kobiety odetchną, poczują, że ich prawa są respektowane, a one same, szanowane i spokojne, że mają możliwość skorzystania z tego i owego, ze spokojem wewnętrznym zaczną w końcu wydawać na świat kolejne pokolenia Polaków, zaludniać ziemię między Odrą a Bugiem i między Bałtykiem a Karpatami, odsuwając w czasie katastrofę demograficzną. A może nawet uda się całkowicie zażegnać to niebezpieczeństwo? Kto wie, czy święte dobrodziejstwo aborcji aż tak by nie natchnęło Polaków do rozmnażania się… Śmieszna wizja? A niektórzy tak na poważnie.
O ile bowiem pamiętam dyskusje na temat na przykład szerszego dostępu do antykoncepcji, wprowadzania jej do szkół czy ogólnie promowania jej wśród młodzieży, argumentem koronnym było to, że gdy będzie jej więcej, to ciąż na przykład nastolatek będzie mniej, ergo – będzie mniej aborcji. No to jak to jest? Ok, ktoś powie, że to tylko w przypadku nastolatek tak działa, ale w przypadku dorosłych kobiet, które mają już swoje rodziny, działałoby zgoła odwrotnie. Te młodsze, dzięki rozbudowanemu arsenałowi antykoncepcji i aborcji, miałyby mniej dzieci, a te drugie – więcej. Logiczne? Hmmm…
Religia na ratunek
Zejdźmy jednak na ziemię i zachowajmy powagę. Zechciejmy zauważyć, że rodziny, które mają najwięcej dzieci, są z reguły religijne. To cecha wyróżniająca. I mają one dzieci bez względu na okoliczności, a więc sytuację finansową, warunki życia itd. Oczywiście to nie jest tak, że jest to jedyny czynnik, który się liczy. Przykładem mogą być ateistyczne Czechy, którym w ostatnim czasie dzietność wystrzeliła w górę. Jest to z pewnością synergia kilku czynników, których nie wolno zaniedbywać. Nie mam jednak wątpliwości, że religijność może dołożyć swoje do ogólnego bilansu.
Nie chodzi tu zresztą tylko o chrześcijaństwo. Chodzi o pogląd na życie, który nadaje mu głębszego sensu i większej wartości. Chodzi o takie myślenie o życiu, które w jakiś sposób niweluje lęk, na przykład o przyszłość. Wierzący wiedzą, że choćby się waliło i paliło, to Ktoś nad tym wszystkim czuwa. Poczucie bezpieczeństwa jest dla człowieka kluczowe. Co zrozumiałe, religijność jest czynnikiem, którego nie da się narzucić prawem. W dziejach co prawda byli przywódcy, którzy próbowali, ale umówmy się – wychodziło to raczej średnio, a sama religia dużo na tym traciła. Na pewno też nie byłoby to zgodne z duchem Ewangelii, która wymaga wolności.
Tak długo, jak długo będziemy odchodzić od wartości chrześcijańskich, będziemy też wymierać. Potrzebujemy sensu. Czegoś większego niż samo życie, niż przyjemności, których możemy tu zaznać. Nawet czegoś, dla czego warto to życie poświęcić. Bez tego możemy dawać 500+, tanie mieszkania, darmowe kredyty, gwarancje zatrudnienia i żłobki na każdym osiedlu. Niewiele to jednak pomoże, jeżeli będziemy wyznawać mroczne przekonanie, że wraz ze śmiercią wszystko się kończy.
Tomasz Powyszyński
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (1/2023)