Podczas studiów teologicznych, na wykładach z Biblii mówiono nam, że tym co odróżnia chrześcijaństwo od innych wyznań jest miłość nieprzyjaciół lub, jak kto woli, umiejętność wybaczania krzywd. Tej prawdy, którą na wykładach zgodnie przyjęliśmy jako oczywistość, nikt nie określił jednak jako łatwej do osiągnięcia w praktyce. Każdy z nas dźwiga swój własny bagaż wyrządzonych krzywd i zadanych głębokich ran, a pamięć o nich ciągle odżywa w sercu i głowie.
Nie ośmielę się w tym miejscu wyjaśniać, na czym polega przebaczenie, chociaż w wielu sytuacjach sama doświadczałam, że wybaczenie faktycznie nie oznacza zapomnienia. Mnie samej istotę przebaczenia przybliżają słowa św. Piotra zapisane w Dziejach Apostolskich: „Mężowie izraelscy, słuchajcie tego, co mówię: Jezusa Nazarejczyka, Męża, którego posłannictwo Bóg potwierdził wam niezwykłymi czynami, cudami i znakami, jakich Bóg przez Niego dokonał wśród was, o czym sami wiecie, tego Męża, który z woli, postanowienia i przewidzenia Boga został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście. Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci, gdyż niemożliwe było, aby ona panowała nad Nim (…) ” (Dz 2, 22-24).
Ze słów Apostoła rozumiem tyle, że przebaczenie jest sprawą Boską, tzn. przebaczać potrafi tylko Bóg, Syn Boży i Boże dziecko. Rozumiem też, że przebaczenie jest najwyższą formą miłości, nad którą śmierć nigdy nie będzie miała władzy. Największa ludzka złość i najbardziej perfidne okrucieństwo roztrzaskało się o skałę słów Chrystusa: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego” (Łk 23, 46). Więź między Ojcem a Synem sprawiła, że cierpiący Syn Człowieczy nie doznał wstydu, uczynił twarz swoją jak głaz, pozostał nieczuły na obelgi (por. Iz 50, 7). „On, gdy Mu złorzeczono, nie złorzeczył, gdy cierpiał, nie groził, ale zdawał się na Tego, który sądzi sprawiedliwie” (1P 2, 23). Z licznych miejsc w Ewangelii można wnioskować, że wyrządzona niesprawiedliwość, krzywda domaga się przede wszystkim przyznania słuszności, zadośćuczynienia, wynagrodzenia, ale nie zemsty.
Ks. Bronisław Markiewicz niejednokrotnie zmagał się w swoim życiu z ludzką złośliwością, nienawiścią, niesprawiedliwością, pogardą, odrzuceniem, brakiem uznania jego słusznej sprawy. Zapiski życia wewnętrznego, czy też korespondencja świadczą o tym, iż cechujące go opanowanie nie rozwiązywało całego problemu. Miał przecież świadomość, że nie walczy o nic dla siebie, że nie szuka jakiegokolwiek zysku, że pragnie jedynie poświęcić życie najuboższym i bezbronnym dzieciom.
Próbowałam przyjrzeć się reakcjom ks. Markiewicza w sytuacjach, gdy doświadczał niezrozumienia lub wprost wielkiej krzywdy. Zauważyłam, że nie brakowało w niej zasadnej i logicznej obrony, sprytnego i zarazem mądrego podejścia do sprawy. Niekiedy ten sposób nie odnosił on skutku, znosząc jednak wszystko z cierpliwością i pokorą. Wiele modlił się i kontemplował. Poświęcał czas na przyglądanie się swoim słabościom, niedomaganiem; powtarzał sobie często: „jestem niczym”. Rozumiał argumenty innych osób, był jednocześnie surowy w ocenie samego siebie i łagodny dla drugich. Tego też ks. Markiewicz uczył swoich wychowanków. Posiadał przy tym niebywałą wewnętrzną siłę spokoju, zawierzając ciągle Opatrzności. Nie miał poczucia poniesionej klęski, nie żywił do nikogo żalu, nie obnosił się ze swoim cierpieniem. Zdawał się wyrażać w ten sposób słowa Proroka: „Tobie, Panie, powierzam swą słuszną sprawę” (Jr 11, 20).
W postawie Błogosławionego nie brakowało przebaczenia tam, gdzie doświadczał krzywdy. A postawa jego była owocem autentycznej wewnętrznej, duchowej pracy – do przebaczenia bowiem, podobnie jak do świętości, można dorastać…
Joanna Krzywonos
Artykuł ukazał się w listopadowo-grudniowym numerze „Któż jak Bóg” 6-2012. Zapraszamy do lektury!