Autobus zła

Z notatnika grzesznika

Gdyby przeprowadzić ankietę i zapytać kolejnych wierzących o zło na świecie, o jego konkretne przykłady, o takie miejsca i symbole, które najpewniej są domeną diabła, z pewnością szybko otrzymalibyśmy pokaźną listę zagrożeń duchowych, mniej lub bardziej strasznych, z którymi stykamy się na co dzień. Ciekawy jestem tylko, ile osób musielibyśmy zapytać, zanim znalazłby się ktoś, kto analizowanie zagadnienia zacząłby od samego siebie.

Do refleksji na ten temat skłoniła mnie brawurowa obrona katolickich fundamentów naszego społeczeństwa przed promocją satanizmu, czyli autobusem linii 666, która łączyła miejscowości Dębki oraz Hel (przypomnę, że w języku angielskim słowo hell oznacza „piekło”). Pod wpływem nacisków zmieniono numer linii na 669. Sprawa wydaje się może mało poważna (choć niektórzy z pewnością traktują ją ze śmiertelną powagą), ale moim zdaniem dobrze obrazuje pewien problem, który mamy my, wierzący. I wcale nie jest to problem z podstępnym satanizmem.

Zabobon

Wydaje mi się, że przejechanie się autobusem linii 666 na Hel będzie miało dla mojej duszy i dla mojego zbawienia dokładnie taki sam skutek, jak setki kursów autobusem linii 29 z Łazisk Górnych do Katowic, którym jeździłem do szkoły i pracy czy pobyt w pokoju numer 426 w hotelu w Gdańsku, gdy byłem tam na wycieczce. Taki sam, czyli żaden. Powiem więcej – wydaje mi się, że dużo gorzej o stanie wiary świadczy postawa pod tytułem: „Nie mogę wsiąść do autobusu numer 666 jadącego na Hel, ponieważ jest to zagrożenie dla mojej duszy” niż postawa: „O, ciekawa atrakcja z tym autobusem. Przejadę się i zrobię sobie fotkę”.

Ta pierwsza postawa pokazuje bowiem, że ktoś wierzy w magię liczb i w to, że może mieć problemy duchowe, jeżeli tylko wsiądzie do autobusu o konkretnym numerze. A prawdziwy chrześcijanin powinien jednak wiedzieć, że diabeł nie opętuje człowieka znienacka, gdy ten wejdzie do jakiegoś miejsca lub otrze się o to, o co nie powinien, ale dlatego, że ten konkretny człowiek z własnej woli da mu do siebie dostęp i na to pozwoli. Klucz do drzwi własnej duszy mamy przecież w swoim sercu i w głowie, a nie w kasowniku w jakimś autobusie o dziwnym numerze.

Nie widzę większej różnicy między osobą, która unika jak ognia liczby 13, bo myśli, że przynosi ona pecha, a osobą, która unika jak ognia liczby 666, bo myśli, że ona będzie przyczyną jego problemów duchowych. Chociaż różnica jest jedna – pierwsza z osób raczej nie będzie twierdzić, że nie wierzy w zabobony.

Na zewnątrz zamiast w sobie

Wspomniana sytuacja wpisuje się idealnie w opis choroby trapiącej wielu wierzących. Polega ona na tym, że bardzo chętnie i wręcz namiętnie szukamy zła na zewnątrz, ale nie w sobie. Myślimy, że mamy problemy duchowe dlatego, że w naszym pokoju stał kiedyś porcelanowy słonik z podniesioną trąbą, a nie zauważamy, że naszą ulubioną rozrywką jest obgadywanie innych ludzi i wścibskość. Jesteśmy zaniepokojeni, bo nasze dziecko przeczytało Harry’ego Pottera, więc niechybnie zainteresuje się nim szatan, a nie zwracamy nawet uwagi, że my sami byliśmy dla niego co najwyżej średnim przykładem na to, jak żyć po chrześcijańsku. Boimy się, że zakupy w Lewiatanie czy dotknięcie jakiegoś przedmiotu przywiezionego z Afryki otworzyło furtkę, przez którą może przeniknąć do nas zły, a nie przejdzie nam nawet przez myśl, że codziennie otwieramy mu drzwi na oścież naszą pychą i duchowym lenistwem.

Krótko mówiąc, dużo większe znaczenie dla mojej duszy mają moje własne grzechy niż jakieś przedmioty czy zewnętrzne wobec mnie sytuacje. To moje grzechy stanowią problem, z którym powinienem się mierzyć na co dzień, chcąc czynić świat lepszym. Skupiając się na szukaniu zagrożeń duchowych na zewnątrz, możemy wpaść w zwodnicze przekonanie, że zagrożenie leży gdzieś tam, a nie we mnie, w środku. W takiej perspektywie ja właściwie jestem OK, bo wystarczy, że będę się trzymać z dala od „diabelskich przedmiotów” i będę bezpieczny. Otóż nie będę, ale może diabłu o to właśnie chodzi, żebyśmy bardziej skupiali się na tym, jaki numer ma autobus, którym jedziemy, niż na tym, czy może należałoby solidniej wykonać rachunek sumienia.

Obiad w indyjskiej restauracji

Wielu wierzących ma swoje wspólnoty, w których próbuje wzrastać i rozwijać się duchowo. Znamy już jakoś osoby, które do nich należą, więc wiemy, jaka jest mniej więcej ich religijność. Proponuję w takim układzie następujący eksperyment: Wyobraźmy sobie, że z jakiegoś powodu zabieramy naszych znajomych ze wspólnoty do indyjskiej restauracji i stawiamy im obiad, bo chcemy coś uczcić. Pech chciał, że trafiło na nadziewane pierożki samosa lub inną pakorę, które mogą być także potrawami składanymi jako ofiary w hinduistycznych świątyniach. Ktoś przy stole znalazł tę informację w internecie i podzielił się z innymi uczestnikami spotkania. Powstało zamieszanie. W gronie wierzących wywiązała się częsta w takich chwilach dyskusja: „czy katolik może w ogóle jeść takie rzeczy?”.

Mam wrażenie, że chyba wszyscy znamy kogoś, kto w tej sytuacji odmówiłby posiłku, ponieważ dla niego miałby on zbyt duży związek z inną religią i byłby „podejrzany”. Poza tym indyjska restauracja, jakieś dziwne symbole na ścianach, niepokojące obrazy, muzyka taka mało nasza… Dostaliśmy przecież zalecenie, by unikać „wszystkiego, co ma choćby pozór zła” (1 Tes 5,22). To nie byłoby więc dobre miejsce na spędzenie przyjemnych chwil, jedząc i ciesząc się życiem. Lepiej może wyjdźmy i zjedzmy jakiegoś croissanta albo bułkę z krzyżykiem.

Czy jednak rzeczywiście byłoby się czego bać? Święty Paweł wprost pisał o takiej sytuacji – jest tylko jeden Bóg, innych nie ma. Nawet gdybyśmy zjedli potrawę, która została ofiarowana jakiemuś bóstwu, nie zagroziłoby to w żaden sposób naszej duszy, bo… nie ma innych bogów poza naszym Bogiem (1 Kor 8,1-13 oraz 1 Kor 10,27-33). Pan Jezus także mówił o tym, czym jest prawdziwa nieczystość – to nie „nieczyste” potrawy, które przyjmujemy, powodują, że jesteśmy nieczyści, tylko to, co z nas wychodzi (Mk 7,14-16). Już chyba prościej nie można powiedzieć: „Słuchajcie, możecie sobie jeść, co chcecie, i to nie zaszkodzi waszej duszy. Jeżeli jednak będziecie mówić i robić złe rzeczy, to to będzie wam szkodzić”.

Modlitwa i dewocjonalia

Wiarę w magiczną moc przedmiotów czy zaklęć widać zresztą także w kwestiach nam bardzo bliskich, czyli na przykład w stosunku do modlitw lub dewocjonaliów, którymi się otaczamy. Jeżeli ktoś kiedyś odmawiał choćby nowennę pompejańską, na pewno przynajmniej raz zastanawiał się, czy jeżeli jakąś część nowenny przewidzianą na dany dzień odmówi po północy, to zostanie to „zaliczone” przez Matkę Bożą, a intencja zostanie „spełniona”. Być może zadręczał się także, gdy raz, z jakiegoś niemożliwego do uniknięcia i naprawdę ważnego powodu, nie udało mu się odmówić „zdrowasiek”, więc wszystko „poszło na marne” i „nie ma już sensu dalej odmawiać nowenny”. Często traktujemy tego typu modlitwy jak magiczne zaklęcia służące do spełniania naszych życzeń, które w dodatku trzeba wypowiadać z aptekarską dokładnością.

Podobnie jest, gdy przyjmujemy dewocjonalia, wierząc, że jeżeli tylko zawiesimy sobie na szyi to czy tamto albo położymy w domu taką czy inną relikwię, to będziemy otoczeni nieprzeniknioną dla diabła barierą, która ochroni nas przed wszelkim złem. Nie będziemy i nie ochroni. Można obwieszać się wszystkimi możliwymi szkaplerzami, kąpać się w wodzie święconej i posiłki solić wyłącznie solą egzorcyzmowaną, ale jeżeli nie pójdą za tym poważniejsze zmiany w naszym życiu, czyli nie zaczniemy patrzeć na to, co mówimy i co robimy, to naprawdę szkoda naszego zachodu.

Tomasz Powyszyński

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (5/2023)