Ks. Wojciech Nierychlewski CSMA

Wojownik w sutannie: ks. Wojciech Nierychlewski

Czy wiecie, że rodzina michalicka może poszczycić się dwoma męczennikami? Teraz z pewnością modlą się za nas razem ze św. Michałem.

13 czerwca 1999 r. papież Jan Paweł II beatyfikował 108 męczenników, którzy ponieśli śmierć w czasie II wojny światowej. Wśród nich jest 3 biskupów, 52 kapłanów diecezjalnych, 26 kapłanów zakonnych, 3 kleryków, 7 braci zakonnych, 8 sióstr zakonnych i 9 osób świeckich.

Dla nas są to rzeczywiście męczennicy mało znani. Nie da rady spamiętać nazwisk i historii życia wszystkich tych osób. Warto jednak przypomnieć dwóch księży ze Zgromadzenia św. Michała Archanioła, zaliczonych do grona błogosławionych: ks. Władysława Błądzińskiego CSMA (1908-1944) i ks. Wojciecha Nierychlewskiego CSMA (1903-1942). O ks. Błądzińskim już w poprzednim numerze pisałam, dziś chcę przybliżyć postać ks. Nierychlewskiego.

Bijatyka? Już lecę!

Mówi się, że imię w jakiś sposób określa osobę, która je nosi. Co zatem oznacza imię Wojciech? Wojciech to wojownik, któremu walka sprawia radość (woj-ciech). Ktoś o walecznej osobowości, kto z pocałowaniem ręki przyjmie od Chrystusa łaskę męczeństwa. Ktoś, kto jest gotowy walczyć o swoje wartości na śmierć i życie. Dosłownie.

Czy taki był błogosławiony ks. Wojciech Nierychlewski? Z pewnością. Niewiele wiadomo o jego życiu duchowym. Musiało być ono jednak mocno zakorzenione w Panu i oparte na walce duchowej o czyste i święte życie osobiste i kapłańskie. Praca wewnętrzna znajdowała swe odzwierciedlenie w pracy zewnętrznej i w kontaktach z ludźmi, przygotowywała do ostatniego egzaminu: oddania życia za wiarę i Chrystusa w drugim człowieku.

Sparing w rodzinnym domu

Wojtek urodził się we wsi Dąbrowice koło Kutna. Miał jedenaścioro rodzeństwa, od najmłodszych zatem lat trenował podział obowiązków i współpracę. W rodzinie poznał sens wspólnoty, dzielenie się radościami i smutkami, klepanie biedy i obfitowanie przy zbiorach. Życie na wsi toczyło się raczej utartym rytmem, dość przewidywalnym, dostosowanym do pór roku. Życie piękne, lecz dla spragnionego przygód energicznego chłopaka – trochę zapewne… nudne. Wojtek chodził do szkoły, a po lekcjach wraz z rodzeństwem pomagał rodzicom na roli. Lubił pracować fizycznie, pot i zmęczenie dawały mu poczucie, że żyje. Tylko… nie do końca tego szukał. Owszem, na roli mógł się sprawdzić fizycznie, ale jako bitny chłopak pragnął… potyczek duchowych.

Pewnego dnia, pod koniec lata, 13-letni Wojtek pomógł rodzicom przy żniwach, po czym wyruszył na największą przygodę swojego życia. Nie wiadomo, czy poniosło go pragnienie kapłaństwa, czy też pomruki pierwszej wojny światowej poruszyły w nim bojową strunę. Pierwszym celem pielgrzymki była Jasna Góra. Tam, u Maryi, Wojtek usłyszał o michalitach, zgromadzeniu zakonnym założonym przez ks. Bronisława Markiewicza w celu opieki i edukacji względem najmłodszych i opuszczonych dzieci.

Przygody nadszedł czas

„Ooo, to coś dla mnie! Znam się na dzieciach, przecież mam mnóstwo rodzeństwa! Michalici są od św. Michała. A to rycerz, czyli umie walczyć. Ciekawe, czy ci michalici w Pawlikowicach mają bagnety? A może jaką inną broń? Po prostu pójdę i sprawdzę”. Jak pomyślał, tak zrobił. Powędrował do Pawlikowic koło Wieliczki. Gdy kołatał do drzwi Domu Generalnego, z wrażenia aż zaschło mu w gardle. Z bijącym sercem oczekiwał na otwarcie drzwi. Spodziewał się ujrzeć rosłego woja, może nawet w hełmie i kolczudze!

Srodze się rozczarował, gdy za progiem ujrzał zwykłego księdza z różańcem w ręku. „Nooo, może dobre i to…”. Wojtek wstąpił do klasztoru i rozpoczął nowicjat. Nie miał większych problemów z dyscypliną i określonym planem dnia, w końcu przeszedł trening w wielodzietnej rodzinie. Rodziców przyzwoicie poinformował listem, gdzie jest i co zamierza.

Trening czyni mistrza

Nauki gimnazjalne dokończył w Miejscu Piastowym. Święcenia kapłańskie przyjął w 1932 r. Mszę św. prymicyjną odprawił 15 sierpnia, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, w swojej rodzinnej wsi.

Zanim jednak ks. Wojciech trafi ł do michalickiej drukarni w Krakowie, przez kilka lat pracował w zakładzie wychowawczym w Miejscu Piastowym. Zapamiętano go jako pogodnego nauczyciela, życzliwego wychowankom, lecz bez zbytniej pobłażliwości. Ks. Wojciech cenił dyscyplinę i obowiązkowość. W rozmowie o męczennikach wyznał, że podobną śmiercią chciałby umrzeć za Chrystusa. To Bóg złożył w nim owo pragnienie, ponieważ to Bóg jest w nas sprawcą wszelkiego chcenia i działania zgodnie z Jego wolą (Flp 2, 13). Pragnienie dojrzewało w księdzu Wojtku przez lata, a w czasie wojny, wzmocnione łaską, przyniosło owoc.

Gdy wybuchła druga wojna światowa, ksiądz Wojtek pracował w drukarni w Krakowie. Niemcy praktycznie zakazali wtedy nauczania. Edukacja zeszła do podziemia. Drukarnie poddawano niezliczonym męczącym kontrolom, a pracowników szykanom. Nie ominęło to również drukarni michalickiej i pisma „Powściągliwość i Praca”.

Niech mi się stanie

W 1941 r. aresztowano kierownika technicznego. Księdza Wojciecha akurat nie było na terenie zakładu. Po jego powrocie zmartwieni pracownicy opowiedzieli mu, co się stało, i nalegali, by szef się ukrył. Ksiądz Wojciech miał odpowiedzieć: „Nie, nie ucieknę, wolę sam cierpieć niż narazić innych lub zakon na prześladowanie”. To było jego „fiat” na wolę Bożą. Już w pół godziny po tej deklaracji do drukarni wpadło gestapo. Ksiądz Wojtek zdążył przekazać pracownikom dokumenty. Ze sobą zabrał brewiarz, różaniec i koronkę do św. Michała Archanioła. Podczas przesłuchania całą odpowiedzialność wziął na siebie: „Zostawcie kierownika technicznego drukarni w spokoju! Pozwólcie mu odejść do żony i dzieci! Oto jestem do waszej dyspozycji! To wasza godzina ciemności i pozornego tryumfu…”.

Naziści, o dziwo, wypuścili kierownika technicznego, księdza Wojtka zaś osadzili w więzieniu przy Montelupich. Spędził ponad pół roku w zatłoczonych celach, w ciężkich warunkach. Brutalne przesłuchania, tortury, odgłosy egzekucji, niepewność i strach („po kogo dziś przyjdą oprawcy?”), atmosfera beznadziei i rozpaczy („nie wyjdziemy stąd żywi”) – to był chleb powszedni kapłana i współwięźniów.

W sposób naturalny rodziła się w nim zawziętość, gniew i chęć okrutnej zemsty na wrogu. Oko za oko, ząb za ząb, okrucieństwo za okrucieństwo, przemoc za przemoc, śmierć za tortury i upokorzenia. Lęk i bezsilność wobec katów tylko nakręcały w nim zimną furię. Stąd już tylko krok do nienawiści…

Bój bezkrwawy

Już nie liczyło się, kim był: wychowawcą, drukarzem, a nawet kapłanem. Liczyło się to, co zwycięży w jego sercu. Najcięższa walka, jaką przyszło mu stoczyć, odbywała się w jego sercu i umyśle – pomiędzy nienawiścią a przebaczeniem, zemstą a miłosierdziem, złorzeczeniem a modlitwą za swoich prześladowców, rozpaczą a wiarą i zaufaniem Bogu, że to jest jego plan. Zupełnie, jakby Pan mówił do niego: „Chciałeś walczyć dla mnie, Wojciechu? Umożliwiłem ci to. Nie tak, jak się spodziewałeś, z bronią w ręku. Tak walczą żołnierze na froncie w obronie ojczyzny. Twoim frontem jest twoje serce. Ta walka, choć niewidoczna gołym okiem, jest najstraszliwszą, bo toczy się w tobie każdego dnia, w każdej minucie – musisz wybierać: miłość czy nienawiść, życie czy śmierć, Ja i moje prawo czy ty i twoja zemsta? Toczysz bój bezkrwawy, jak pisał założyciel twojego zakonu”.

Wybierać Boga w wygodnym otoczeniu jest łatwiej. W mrozie, głodzie, chorobie, wszach i pluskwach, w smrodzie i nieludzkich warunkach, gdy najniższe instynkty przetrwania wychodzą na wierzch – to dopiero test na wiarę i człowieczeństwo! Ksiądz Wojciech zdawał ten egzamin codziennie w więzieniu, a potem w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, gdzie zmarł 7 lutego 1942.

Św. Jan Paweł II pisał: „W naszym stuleciu wrócili męczennicy. A są to często męczennicy nieznani, jak gdyby ‘nieznani żołnierze’ wielkiej sprawy Bożej. Jeśli to możliwe, ich świadectwa nie powinny zostać zapomniane w Kościele”. Bł. ks. Wojciech Nierychlewski był takim nieznanym żołnierzem Bożej miłości i przebaczenia w samym sercu piekła.

A co ze mną?

A my? Przecież „nikt nie może wejść do Królestwa Niebieskiego niewypróbowany. Zabierz pokusy, a nikt nie będzie zbawiony” – pisał św. Antoni. Każdy z nas musi przejść swoje testy na wiarę i zaufanie. Każdy z nas doświadcza pokus takich czy innych. Każdy z nas ma zalety, które należy rozwijać, i wady, nad którymi trzeba pracować. Wreszcie, każdy z nas ma osobę lub osoby, które nas skrzywdziły. W modlitwie „Ojcze nasz” nazywani są winowajcami. Dla księdza Wojtka byli to niemieccy oprawcy.

A dla mnie? Kto jest moim prześladowcą, krzywdzicielem? Może ktoś sprzed lat, może ktoś z pracy, może ktoś najbliższy… Ważne jest, co zrobię z urazą, złością, uprzedzeniem. Co wybiorę? Mam dwie opcje: 1) zatnę się w gniewie, będę się kłócić, walczyć lub w jakikolwiek inny sposób niszczyć tę osobę z zemsty za moją krzywdę, 2) może jednak zdecyduję się uwierzyć Jezusowi, który obiecuje: „Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę” (Rz 12, 19). I oddam Mu moje urazy i uprzedzenia, żeby mnie tak nie męczyły. Zdecyduję się przebaczyć. Jak On, mój Pan. Nawet jeśli przebaczenie oznacza „bój bezkrwawy”.

Agata Pawłowska

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (6/2019)