Robert ma dzisiaj niemal czterdzieści lat i wydarzenia z jego życia poznałem najpierw od jego dzieci, potem dopiero miałem okazję osobiście go spotkać i zobaczyć na własne oczy, jak można być szczęśliwym mimo wcześniej podejmowanych złych decyzji, mogłem się przekonać, czego nauczyły go bolesne chwile.
Pozory nieraz też fascynują
Roberta uwiodło życie. Był czas, kiedy to, czego nauczono go w domu, nazwał nudą i poszedł szukać atrakcji. Zachowywał się jak zahipnotyzowany przez kogoś podłego, kto nieustannie podpowiadał takie decyzje, które musiały doprowadzić do klęski.
Zaczęło się oczywiście od czegoś, co niewątpliwie wyglądało na dobro. Poznał ludzi, który wyglądali na „prawdziwych facetów”, bo wybrali twardą męską drogę osób zafascynowanych lotnictwem, a konkretnie sportem szybowcowym. Na początku nie zauważył, że oni tylko dużo opowiadali o szybowcach, wydawało się, jakby tym żyli od lat, ale tak naprawdę to byli mężczyźni, którym zabrakło odwagi, by walczyć ze sobą, to byli sfrustrowani osobnicy, którzy udawali, że udało im się to, co naprawdę było na początku ich marzeniem, a potem powodem do klęski.
Na początku Robert nie zauważył, że żaden z poznanych mężczyzn nie brał udziału w zawodach – mieli dużo modeli, sypali z pamięci nazwami szybowców i danymi technicznymi, mieli sporo znajomych wśród prawdziwych zawodników, ale dla nich to był jedynie temat dyskusji, a potem… okazja do picia. To też wyglądało na męskie – mocny alkohol, który „w gębie” dodawał odwagi i pobudzał fantazję… a potem dało się słyszeć opowiadania świeżo zrodzone w chorej głowie pobudzonej działającym trunkiem.

Robert patrzył w nich jak w obrazek, ale nim zauważył, że to wszystko jest chore, to już pić z nimi zaczął. Miał wtedy niewiele ponad 16 lat, słyszał od nich – a byli od niego starsi o 5-10 lat – że dopiero po osiemnastce będzie mógł poważnie się zaangażować. Robert zaczął wychodzić z domu na długie wieczory, sam nawet budził podziw wśród kolegów z liceum, bo miał starszych kumpli, którzy traktowali go jak swego. A oni potrzebowali jego zachwytu, to była dla nich jakaś forma akceptacji, której żaden fakt już im nie przynosił. Oni potrzebowali jego pieniędzy na kolejne butelki, które nawet w kształcie nie przypominały szybowców. Wszystko potoczyło się tak szybko, że Robert nawet nie zauważył, że już maj i bardzo się zdziwił, że szkoła wcale mu nie chce dać w prezencie promocji do następnej klasy.
Cudowne spotkanie
Jego ojciec, znany w okolicy właściciel cegielni, nie umiał znaleźć słów, które by Robertowi przemówiły do rozsądku. Wiele dyskutował z żoną szukając własnych błędów wychowawczych, wiele się modlił i czekał. Wierzył, że ten koszmar tracenia syna się skończy, modlił się, aby Pan Bóg jakoś go „szturchnął”, by pomógł opamiętać się i dostrzec prawdę o ludziach, którzy wcale nie powinni być dla nikogo przykładem.
Pan Bóg okazał się bardzo łaskawy, nie było żadnego wypadku, żadnego szpitala, Pan Bóg postawił na drodze Roberta człowieka, który bardzo dużo wiedział, który otworzył mu oczy. Ów człowiek (ja nie znam jego imienia) jeździ na wózku, bo… ktoś podciął linki sterownicze w jego szybowcu. Nic nikomu nie udowodniono, ale środowisko jest pewne, że maczali w tym palce ludzie, z którymi Robert „zaczął dorosłe życie”. Zwłaszcza że zazdrościli sukcesów, zwłaszcza że obiecywali wypadek.
Poganin by powiedział, że spotkali się przypadkowo, ojciec Roberta nazywa to Bożą Opatrznością. Były sportowiec – szybownik początkowo dość niechętnie rozmawiał z Robertem, wiedział, wokół kogo on się obraca. Ale jednak chciał go przestrzec, jednak chciał go ratować. On dopiero powiedział, co trzeba robić, aby iść drogą sportowca, a nie zataczać się na ścieżkach nierealnych marzeń. On wyjaśnił młodemu zapaleńcowi, że najpierw trzeba dużo wiedzieć i mieć doskonałą formę fizyczną, on wreszcie pokazał mu, gdzie znajdzie prawdziwe oparcie, zachęcał do pogłębienia przyjaźni z ojcem.
„Wiedziałem, że wrócisz”
To jeszcze dość długa historia, nadaje się do opowiadania przy ognisku w letnią noc. Teraz tylko powiem, że Robert do dziś ze wzruszeniem wspomina swój „powrót do ojcowskiego serca” (on sam to nazywa). Może dodam dokładniej – było to odkrycie, że nigdy z tego serca nie został wyrzucony, było to odkrycie, że serce ojca jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Potem były lata bardzo trudnej pracy, bo kochający ojciec sporo wymagał, ale teraz życie składa się z wielu małych zwycięstw.
Nie wiem, czy one są małe, bo dzieci Roberta są nim zafascynowane i innych fascynacji nie szukają, oboje są w liceum, oboje lubią poznawać świat i zdobywać nagrody w sporcie, czasem się cieszą ze swym ojcem, że z cegieł, które on teraz produkuje, wybudowano już trzy kościoły.
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (4/2011)