Legendę o aniołach z Rudy Śląskiej do dzisiaj pozostaje żywa w tradycji lokalnej. Dwa czarne anioły klęczą w prezbiterium i pokornie pilnują krypty rodu Ballestremów, fundatorów kościoła i wielkich dobroczyńców Rudy.
Legendę o aniołach z Rudy Śląskiej (do niedawna mówiło się po prostu „Ruda”: dopiero w 1961 r. połączono kilkanaście osiedli, w tym Rudę, i powstałą aglomerację ochrzczono przydomkiem „Śląska”) usłyszałem dawno temu, i prawdę powiedziawszy, nie pamiętam od kogo. Mimo upływu czasu funkcjonuje ona nadal i do dzisiaj pozostaje żywa w tradycji lokalnej, a ponieważ Rudę – najbardziej śląskie ze śląskich miast – od zawsze kocham i jawi się w moich oczach o wiele piękniejsza od Rzymu (tudzież innych cudów świata), postanowiłem tę niezwykłą historię przypomnieć.
Z bólem muszę również przyznać, iż do opracowania na nowo legendy zmobilizowały mnie ostatnie tragiczne wydarzenia w Chorzowie, kiedy podczas międzynarodowej wystawy gołębi pocztowych zginęło, wskutek nagłego zawalenia się dachu hali, 65 hodowców i miłośników ptaków. Niewtajemniczonym pragnę donieść, że gołąbki pocztowe są obiektem najwyższej miłości swych właścicieli, zasadniczo pozostają też anielsko czyste i nie mają doprawdy nic wspólnego z gołębiami-brudasami zadomowionymi na warszawskiej Starówce, krakowskim rynku i we wszystkich większych miastach świata, gdzie przeważnie żebrzą o pokarm i wszystkim wokół przeszkadzają.
Miłośnik ptaków z Rudy
Wydarzenia, o których mowa, miały miejsce w Rudzie przed wiekiem, ale dokładnego roku nikt już nie pamięta. To mniej więcej wtedy na cmentarzu przy kościele św. Józefa pochowano ważnego – a w każdym razie szanowanego i lubianego – mieszkańca, o czym świadczyły tłumy odprowadzające nieboszczyka w ostatniej drodze. Dzisiaj nic dokładnego o nim nie możemy powiedzieć. Jedni mówili, że na imię miał Józef i pracował w kopalni, inni mieli go nie za górnika, ale za rzemieślnika, jeszcze inni za ważnego urzędnika miejskiego. Wszyscy natomiast zgadzali się, że zmarły posiadał wielką słabość do ptaków.
Józef z Rudy – tak go zatem nazywajmy – hodował gołębie od najmłodszych lat. Już jako pięcioletni „bajtel” nauczył się ptasiego abecadła przy swym dziadku i bardzo szybko doszedł do mistrzostwa. Chwile spędzone z ptakami pozwalały zapomnieć o szarzyźnie ciężkiego żywota. Zwykł mawiać wszystkim, że wyhodowanie dobrego gołębia-lotnika to praca kilkudziesięciu lat, a i tak nie ma się pewności, że trud nie pójdzie na marne. Skrzydlaci podopieczni odwdzięczali się swemu panu za miłość, jak tylko mogli, z upodobaniem siadając na kolanach i ramionach człowieka, pozwalając pieścić się na wszelkie możliwe sposoby. Wszystkie zabiegi związane z karmieniem, czyszczeniem klatki, nauką i wspomnianymi pieszczotami balansowały między zabawą a tresurą, aczkolwiek dla niewtajemniczonych jawiły się na kształt niezrozumiałego rytuału, by nie rzec dosadniej: dziwactwa zdziecinniałego staruszka.
Nastąpił wszakże dzień, w którym ustalony porządek dnia został zakłócony z powodu nad wyraz prozaicznego: wielki „ptasznik” nie pojawił się w gołębniku i na domiar złego nic nie wskazywało na jego rychłe przybycie. Osowiałe ptaki siedziały zbite w gromadzie, jakby przeczuwając coś niedobrego. Nie myliły się, bo w nocy serce Józefa przestało nagle bić. Po prostu zatrzymało się niczym sprężynowy budzik, którego zapomniano nakręcić.
Anielski taniec
Wygłodzonymi ptakami zainteresowano się dopiero po kilku dniach. Jest w zwyczaju nie tylko śląskim, że kiedy umiera hodowca, jego gołębie zabiera się na cmentarz i są wypuszczane z klatki podczas składania trumny do grobu. Uwolnione gołąbki wzbijają się do niebios, jakby chcąc podążyć śladem duszy swego pana.
Obecnie znajdują się przy wejściu do krypty w kościele parafialnym św. Józefa w Rudzie Śląskiej.
Fot. Gliwi – praca własna | Wikimedia Commons | CC BY-SA 4.0
Gdzieś po miesiącu przy grobowcu pojawiły się dwa kamienne anioły, strażnicy spokoju zmarłego. Z zazdrością popatrywały one na gołębie, które uporczywie codziennie niemal przylatywały na miejsce pochówku i usiadłszy na daszku, gruchały sobie w najlepsze. I oto któregoś dnia kamienne anioły – nie mogąc widocznie dłużej tego wytrzymać – wzniosły się ku gołębiom i wraz z nimi zaczęły szybować najpierw wokół grobowca, a potem nad cmentarzem i całą Rudą. Z powodu przyrodzonej „kamienności” natury, lot anielski odznaczał się pewnego rodzaju ciężkością. Nie posiadał w sobie nic z gracji lotów ptasich, bardziej przypominał wyczyny nieopierzonego kurczaka lub śmieszne podskoki pingwina.
Nie wiadomo, jak długo trwałyby te akrobacje, gdyby Przedwieczny nie poruszył się i zniecierpliwionym nieco gestem nie nakazał cherubinowi z płonącym mieczem uspokoić kamiennych harcowników. Miecz cherubiński poszedł w ruch nie na żarty i tak osmalił kamienne anioły, że te – z białych stały się całkowicie – czarne. Aby nie przyszło zaś im więcej do głowy wznoszenie się w powietrze, zagonił ich do kościoła, gdzie do dzisiaj klęczą w prezbiterium i pokornie pilnują krypty rodu Ballestremów, fundatorów kościoła i wielkich dobroczyńców Rudy.
Herbert Oleschko
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (4/2006)