Chyba najgorszą niewolą jest niewola myślenia wtłoczonego w koleiny… Ciekawe jest świadectwo pewnego młodego małżonka, niedawno absolwenta jednego z polskich uniwersytetów. Pisze on:
„Od kiedy przeczytałem >Dzikie serce< wiem na pewno, że teologia jest dla każdego, każdego, a zwłaszcza dla mężczyzny najbardziej wymagającą przygodą życiową, prawdą, do odkrywania której jesteśmy przeznaczeni. Wszystko już miałem uporządkowane… do chwili, w której dowiedziałem się o apostazji byłego księdza rektora jakiegoś seminarium. Taki autorytet, autor książek dogmatycznych, niemal wyrocznia w sprawach wiary… Powstały pytania: u kogo mam szukać pomocy w mojej Teologicznej Przygodzie? A mam przecież być oparciem dla żony i dzieci…
Na szczęście Pan Bóg nigdy nie zostawia człowieka samego. Szukałem i znalazłem. Jak wszedłem do kościoła na chwilę adoracji, spotkałem tam księdza, u którego kilka razy się spowiadałem. Poprosiłem o rozmowę i oto, co mi powiedział:
„Teologia jest poszukiwaniem, a teologowie pierwszymi podróżnikami. Jak alpinista dotrze na jakiś szczyt, to mobilizuje innych, aby spróbowali popatrzeć na świat z perspektywy tego wierzchołka, ale nieraz się zdarzało, że doszedł nie tam, gdzie chciał, że droga okazała się zbyt trudna albo okazało się, że do szczytu należy podążać inną drogą czy o innej porze roku. Porażka jednego himalaisty zwykle nie zraża innych, każe im tylko ostrożniej planować wyprawy, a dla pobożnych jest wezwaniem do modlitwy za tych, którzy „odpadli od skały”.
Gdy ktoś dysponujący wielką wiedzą ogłasza swoją apostazję (z greckiego: odstępstwo, porzucenie, dobrowolne odejście od wspólnoty Kościoła), to wiele osób może zadawać pytanie: co z tego wynika? Otóż – nic. To jest jego decyzja (a w tym wypadku sam przestrzega przed pójściem w jego ślady). Każdy człowiek jest tajemnicą i jedyne, co możemy i powinniśmy robić, to powierzać go Panu Bogu i pogłębiać swoją osobistą wiarę przez modlitwę i dobrą lekturę. My, zwykli ludzie, możemy we własnych poszukiwaniach patrzeć na innych, ale jest coś, co od wieków Kościół nazywa „sensus fidei” (zmysł wiary). To jest pewien dar (i to dar Ducha Świętego), którym nie dysponuje żaden pojedynczy człowiek, jest to rodzaj intuicji Kościoła jako wspólnoty. Dzięki temu żadna szalona teza nie ostoi się, pozostanie tylko to, co Boże.
Na marginesie: warto sobie przypomnieć, że sprawa bóstwa i człowieczeństwa Pana Jezusa nie jest nowym problemem, właściwie od początku chrześcijaństwa trzeba było dyskutować z doketami (II wiek) i arianami (IV wiek).
Artykuł ukazał się w listopadowo-grudniowym numerze „Któż jak Bóg” 6-2012. Zapraszamy do lektury!