Jak walczyć, by się nie pogubić?

Półki z literaturą z zakresu szeroko pojmowanej duchowości, czasopisma religijne, katolickie portale w sieci pełne są tekstów o „walce duchowej”. Rekolekcje, konferencje i kazania na ten temat cieszą się ogromną frekwencją, oglądalnością i słuchalnością.

 

Egzorcysta budzi zainteresowanie, o jakim nawet do spółki nie mogliby marzyć biblista z teologiem duchowości. Co i raz można usłyszeć o takiej czy innej „skutecznej” modlitwie chroniącej przed złem. Wiele osób nosi medaliki albo szkaplerze tego czy innego świętego. Woda święcona idzie w zawody o popularność z egzorcyzmowaną solą. Niby wszystko pięknie. Ludzie interesują się życiem duchowym, modlą się. Należy się chyba cieszyć.

Czy aby na pewno? Czytając, słuchając i obserwując można odnieść niepokojące wrażenie, że w naszym życiu religijnym następuje niezbyt szczęśliwe „przesunięcie akcentów”. A nie idzie przecież o rzecz bez znaczenia.

 

Skoro walka już wygrana…

 

Fundamentalne pytanie brzmi: Co, a właściwie Kto, jest w centrum naszego życia duchowego? Bóg czy diabeł? Czy w wierze i religijności idzie o podtrzymywanie i pogłębianie naszej zadzierzgniętej poprzez chrzest relacji z Bogiem, czy o bronienie się przed atakami złego? Odpowiedź wydaje się i jest oczywista, ale praktyka sugeruje coś zupełnie innego. Żywo interesujemy się skutecznymi sposobami obrony przed szatanem i jego zgubnym wpływem na nasze życie, a tracimy z oczu Pana Boga. Tymczasem to On jest Zbawicielem, czyli tym, który skutecznie rozprawia się ze złem, grzechem i diabłem. Mało tego. On już się z tym wszystkim rozprawił.

Walka dobra ze złem, której częścią są nasze osobiste duchowe zmagania, była wygrana przez Boga, zanim w ogóle się rozpoczęła. Ostatecznie zwycięstwo to przypieczętował Jezus swoją przelaną na krzyżu krwią i triumfem zmartwychwstania. A poprzez chrzest włączył w to swoje zwycięstwo każdego z nas. Chrzest odcisnął na nas niezacieralne znamię – należymy do Boga i nic nie jest w stanie tego zmienić. Nie moim zadaniem jest pokonywanie diabła. To dzieło Boga. Dzieło już i na zawsze skutecznie dokonane. Ja mam jedynie trwać z Nim w jedności – pielęgnować tę jedność i pogłębiać, a kiedy trzeba, to wracać do niej.

 

Spowiedź silniejsza niż egzorcyzm

 

To Bóg jest Zbawicielem. Ostatecznie zbawia mnie – a więc także broni przed złem – Jego miłość, a nie taka czy inna modlitwa, praktyka, poświęcony przedmiot. Jeśli o tym zapominam, to nawet stuprocentowo poprawna teologicznie modlitwa staje się zaklęciem, przedmiot pobożności amuletem, a praktyka religijna pogańską „magią”. I nie chodzi o to, że w używaniu sakramentaliów jest coś złego. Wręcz przeciwnie.

Sakramentalia, a więc te wszystkie znaki, modlitwy, praktyki, mogą być wspaniałą pomocą w życiu wiarą i w naszych duchowych zmaganiach. Mogą być i są nią, o ile służą umacnianiu i przeżywaniu naszej relacji z Bogiem. Jeśli bardziej wierzymy w ich „moc” niż w moc i miłość Boga, to jesteśmy już bardzo daleko od chrześcijaństwa. Sakramentalia nie są bowiem skuteczne same z siebie. Same nie mają żadnej „mocy”. Ich funkcją jest ukierunkowywanie nas na dobra duchowe osiągane dzięki wstawiennictwu Kościoła. Sakramentalia mają nas przygotowywać i otwierać na spotkanie z łaską Bożą w sakramentach. Żaden egzorcyzm nie może nawet równać się z mocą zwykłej spowiedzi. Żadna modlitwa o uzdrowienie nie ma szans być skuteczniejsza od zwykłego uczestnictwa w Eucharystii. Nie znajdziemy doskonalszej modlitwy niż „Ojcze Nasz”, którego nauczył nas sam Jezus, czy „Zdrowaś Mario” utkanego z wersów Ewangelii.

 

Poczuć Bożą obecność

 

Fundamentem naszej relacji ze zbawiającym nas Bogiem są sakramenty, Słowo Boże, modlitwa osobista i miłość miłosierna przeżywana i praktykowana w relacji z drugim człowiekiem. W sakramentach Bóg ofiarowuje nam swoją kochającą obecność. Jego Słowo oczyszcza nas i oświeca. Trwanie przed Nim na modlitwie sprawia, że przesiąkamy pewnością Jego obecności. To zaś uzdalnia nas do odkrywania jej w codziennych wydarzeniach, a zwłaszcza w relacjach z bliźnimi, w których On czeka na odpowiedź naszej miłości.

Sakramentalia pomagają nam odkrywać te cztery przestrzenie doświadczania Bożej obecności w naszym życiu. Uwrażliwiają nas na nią, pobudzają naszą gorliwość w jej poszukiwaniu, motywują nas, przygotowują i prowadzą do spotkania z Bogiem. Nie należy rezygnować z sakramentaliów. Z pewnością warto ich używać. Są olbrzymim duchowym bogactwem i mogą być bardzo pomocne. Ale właśnie: pomocne. Pełnią one funkcję pomocniczą w naszym rozwoju duchowym. Kiedy zaczynamy je przedkładać ponad to, co fundamentalne, gdy zaczynają nam przysłaniać istotę wiary, nie tylko przestają pomagać, ale zaczynają szkodzić.

 

Jak się nie zagubić?

 

Jeśli zaniedbujemy fundament, to na nic zdadzą nam się najpiękniejsze nawet „przybudówki”. Można opić się wody święconej i grzeszyć plotkowaniem i oczernianiem innych. Można wysypać wszystkie kąty w mieszkaniu egzorcyzmowaną solą i nikogo nie wpuścić za próg. Można sto razy dziennie odmawiać modlitwę do świętego Michała i na własne życzenie tkwić po uszy w piekle nienawiści. Można wszystko i wszystkich zanurzać słowami modlitwy we Krwi Chrystusa i wylewać na nich nagromadzony w sercu jad złości. Można założyć na szyję dowolną ilość szkaplerzy i medalików, i postępować jakby sam diabeł był naszym przewodnikiem. Można iść prostą drogą do piekła, recytując najpiękniejszą i „najskuteczniejszą” modlitwę, której zadaniem było osłaniać mnie przed złem. Wszystko to dzieje się, kiedy gubimy to, co naprawdę ważne w życiu duchowym.

Powodów tego gubienia się jest z pewnością wiele, ale na dwa warto zwrócić szczególną uwagę. Po pierwsze, nieraz ulegamy swoistemu „znudzeniu” tym, co w wierze „zwyczajne”. Codzienna modlitwa, cotygodniowa Eucharystia, comiesięczna spowiedź, różaniec, regularna lektura Pisma Świętego – znamy to wszystko tak dobrze, praktykujemy od lat i co? Wielokrotnie odnosimy smutne wrażenie, że to nic w naszym życiu nie zmienia. Tyle mszy, modlitw, spowiedzi, stron Biblii, a ja wciąż tkwię w tym samym miejscu, ciągle z tymi samymi problemami i grzechami. W takich sytuacjach zaczynamy szukać czegoś nowego, co okaże się „naprawdę” skuteczne. Zaczynamy tęsknić za czymś, co od ręki i raz na zawsze „cudownie” pozwoli nam uporać się z naszymi kłopotami. To oczywiście próba pójścia na skróty, „przyspieszenia” czegoś. A w życiu duchowym nie ma dróg na skróty. Bóg z miłości do nas ukrył się w Eucharystii, mówi do nas w swym Słowie, przebacza nam w spowiedzi – naprawdę chcielibyśmy czegoś cudowniejszego? Doświadczamy jego łaski i mocy w tak prosty sposób – rzeczywiście jeszcze potrzebujemy liczyć na jakąś „wiedzę tajemną”, która miałaby nam pozwolić „wymusić” na Bogu coś więcej?

Z chęci pójścia na skróty, ze swoistego duchowego lenistwa, wynika nieraz także niezdrowa „demonomania”. Nie chodzi o to, że zły duch nie działa. Działa, oczywiście. Ale wiele zła, które dzieje się w naszym życiu, i którego doświadczamy, jest po prostu naszą winą. Tymczasem łatwiej jest obarczyć odpowiedzialnością za nie demona, wobec którego jestem przecież słaby i potrzebuję specjalnych środków walki, niż najzwyczajniej w świecie zacząć od siebie wymagać. Ciągłe nawracanie się z pomocą Bożej łaski jest najskuteczniejszą formą walki z diabłem. Doświadczyli tego apostołowie, gdy nie udało im się wyrzucić demona z opętanego chłopca. A kiedy pytali Jezusa o przyczyny swojego niepowodzenia, On odpowiedział im, że ten rodzaj złego ducha można wyrzucić jedynie „modlitwą i postem” (por. Mk 9, 14-28). Oni liczyli na nadzwyczajną moc wyrzucania złych duchów, jakiej wcześniej udzielił im Jezus, a On wskazał im takie proste, zwykłe, nieefektowne środki. To nauczka także dla nas. Oby skuteczna.

 

ks. Michał Lubowicki

 

Artykuł ukazał się w styczniowo-lutowym numerze „Któż jak Bóg” 1-2019. Zapraszamy do lektury!