Co do tego, że Jezus Chrystus był Bogiem, apostołowie, którzy znali Go bardzo dobrze, nie mieli żadnych wątpliwości. Poświęcili w końcu swoje życie, głosząc Ewangelię, tak jak im nakazał, musieli być więc tego pewni jak niczego innego.
Od tamtej jednak pory co jakiś czas ujawniają się herezje, wypowiedziane mniej lub bardziej wprost, które próbują dostojny dogmat o boskiej naturze naszego Zbawiciela rozmiękczyć lub wręcz usunąć. Jedno z twierdzeń, któremu z tej okazji warto przyjrzeć się z bliska, brzmi: „Chrystus nie był Bogiem. Był po prostu dobrym człowiekiem, wybitnym nauczycielem moralności, i to wszystko”. Czy aby na pewno „to wszystko”?
Z błędami już tak jest, że na początku mogą wydawać się mało istotne. Myślimy sobie, że sprawa jest zbyt błaha, by o nią kruszyć kopie, bo to tylko kwestia dwóch czy trzech słów, więc jaki to może mieć wpływ na cokolwiek? Z czasem jednak, kiedy pojawiają się kolejne konsekwencje, zazwyczaj nieprzewidywane i niespodziewane, widzimy, że nie prowadzi to do niczego dobrego. To jak rysowanie od linijki na kartce dwóch prostych równoległych. Kiedy mamy narysowaną jedną z nich i próbujemy „na oko” równolegle poprowadzić drugą, zauważamy, że nawet minimalne odchylenie na samym początku spowoduje, że linie z czasem zaczną się oddalać od siebie coraz bardziej i bardziej, aż w końcu odległość między nimi będzie tak duża, że obie linie „zapomną”, iż miały być wobec siebie równoległe. Podobnie jest z każdym innym malutkim błędem, który z czasem może przerazić nas swoimi owocami i dlatego warto je w porę korygować.
Argument C. S. Lewisa
Z wątpienia w boską naturę Chrystusa muszą oczywiście wyniknąć radykalniejsze twierdzenia. Doskonale przedstawił to C. S. Lewis, autor między innymi znanych chyba każdemu „Opowieści z Narnii”. W jednej ze swoich teologicznych książek przedstawił on pewne logiczne rozumowanie. Otóż Jezus Chrystus podawał się za Boga. I są tylko dwie możliwości: albo był Bogiem, albo nie był Bogiem. Jeżeli był, to sprawa jest bardzo prosta – był także dobrym człowiekiem i wybitnym nauczycielem moralności, a my powinniśmy przed Nim paść na kolana i oddać Mu cześć. Jeżeli natomiast nie był Bogiem, to mamy kolejne dwie możliwości: albo był kłamcą (bluźniercą, który wiedząc, że nie jest Bogiem, podawał się za Niego, lub nawet samym diabłem, bo czynił niezwykłe rzeczy, których zwykły człowiek robić nie jest w stanie), albo był wariatem (chorym psychicznie, któremu tylko wydawało się, że jest Bogiem).
Ci, którzy nie chcą zobaczyć w Chrystusie Boga, ale upierają się, że był wybitnym nauczycielem i wzorem do naśladowania, nie są niestety konsekwentni w swoim rozumowaniu. Nie mógł być On bowiem dobrym człowiekiem, jeżeli kłamał – świadomie i cynicznie – na temat własnej natury i tego, jaka jest Jego rola w naszej drodze do Boga. Skoro oszukiwał w tak ważnej sprawie, to nie ma najmniejszego powodu, by Jezusa Chrystusa stawiać za wzór moralny. A jeżeli był wariatem, to również trudno uznać, że był kimś, z kogo warto brać przykład, kogo należałoby potraktować jako ważnego nauczyciela. Jest więc tylko jedna droga do „Chrystusa – dobrego człowieka”, a jest nią Jego boskość, ponieważ mógł On być dobrym człowiekiem wtedy i tylko wtedy, gdy jednocześnie był Bogiem. Innej możliwości po prostu nie ma.
S. Lewis podsumował te rozważania dużo ostrzej: „Ktoś, kto byłby tylko człowiekiem, a zarazem mówił takie rzeczy jak Jezus, nie mógłby być wielkim nauczycielem moralności. Byłby albo szaleńcem – niczym człowiek, który utrzymuje, że jest sadzonym jajem – albo szatanem z piekła rodem. Trzeba wybierać. Ten człowiek albo był i jest Synem Bożym – albo szaleńcem lub czymś jeszcze gorszym. Możesz kazać Mu się zamknąć jako głupkowi, możesz na Niego napluć i zabić Go jako wcielonego demona, albo możesz upaść Mu do stóp i nazwać Go Panem i Bogiem. Ale nie prawmy protekcjonalnych bzdur, że był wielkim człowiekiem i nauczycielem. Tej możliwości nam nie zostawił”. Kiedy wiemy już, że są tylko trzy możliwości (Bóg, kłamca lub wariat), niesamowicie mocne wydaje się pytanie Jezusa: „A wy za kogo Mnie uważacie?” (Mt 16,15).
Pójdźmy o krok dalej
Jezus Chrystus, o czym wspominałem też w swoim poprzednim tekście, jest centralną postacią naszego życia i naszego świata. Chcąc nie chcąc, muszą to przyznać także ateiści i osoby innej wiary. Jeżeli ktoś śmiałby w to wątpić, to można polecić mu chociażby lekturę książki „Dlaczego jemy ryby w piątek?” Michaela Foleya. Autor wylicza w niej punkt po punkcie to, co nasza cywilizacja zawdzięcza chrześcijaństwu, a więc samemu Jezusowi Chrystusowi. Chodzi nie tylko o rzeczy tak ważne jak moralność, kalendarz, sztuka czy rozwój nauki (to Kościół zakładał pierwsze uniwersytety i to chrześcijańskie przekonanie, że Bóg stworzył świat jako racjonalny i mierzalny, przyczyniło się do tego), lecz także o sprawy, przy których nawet nie domyślalibyśmy się, że mają korzenie w chrześcijaństwie lub chociaż w pośredni sposób są nim zainspirowane.
Czy wiedzieliście, że angielskie pożegnanie goodbye jest niczym innym jak staroangielską odmianą „God be with you” („Z Bogiem”)? A wiedzieliście, że pyszne francuskie croissanty mają kształt półksiężyca na pamiątkę zwycięstwa wojsk króla Jana III Sobieskiego pod Wiedniem w 1683 roku? Albo że nasze pączki powstały dlatego, że przed Wielkim Postem trzeba było wykorzystać wszystkie łatwo psujące się produkty? Do tego dochodzi katolicki – bo podyktowany szczególną jego rolą podczas Eucharystii – szacunek do wina. Nic dziwnego, że wiele klasztorów chrześcijańskich zajmowało się uprawą winorośli. A wiecie, że tenis wymyślono we francuskich klasztorach w średniowieczu? Albo że kręgle początkowo były czymś w rodzaju ceremonii religijnej – symbolizujące pogan pałki ustawiano na drodze i zbijano je, co oznaczało zerwanie z pogaństwem. Czy ma ktoś świadomość, że istnieje ponad 800 roślin, których nazwy pochodzą od osób Trójcy Świętej i innych świętych? Albo że nie da się rozmawiać o literaturze europejskiej, nie mając zielonego pojęcia o Biblii?
Nieważne, czy jesteśmy wierzący – i tak myślimy po chrześcijańsku, oddychamy chrześcijaństwem i ubieramy się w chrześcijaństwo każdego dnia. To tylko kilka przykładów, ale już one pokazują, że jeżeli Chrystus nie był Bogiem, a więc jeżeli chrześcijaństwo jest kłamstwem, to cała nasza rzeczywistość okazuje się ufundowana na złudzeniu. Staje się wręcz matriksem. Prawie każda dziedzina życia, naznaczona silnym lub chociaż symbolicznym piętnem Chrystusa, świadczyłaby o tym, jak bardzo daliśmy się dawno temu nabrać. Kiedy wydarzy się jakaś tragedia, niektórzy pytają: „Gdzie był Bóg, gdy to się działo?”. My moglibyśmy wtedy zapytać: Gdzie był Bóg, gdy ludzkość bezwiednie wpadała w ramiona tej niemożliwej do ogarnięcia iluzji? Gdzie był Bóg, gdy ludzkość odchodziła od rzeczywistości, do której już nie może powrócić?
Powrót nie jest możliwy
Myślę, że gdyby Chrystus nie był Bogiem, to oznaczałoby, że po prostu Boga nie ma, bo trudno uwierzyć, by spokojnie patrzył, jak ludzkość popada w ubóstwianie bluźniercy lub szaleńca. Nie dałoby się już powrócić do świata bez chrześcijaństwa, które wtedy byłoby największą z herezji umysłu. Nasiąkliśmy nim bowiem tak bardzo, że niemożliwe jest usunięcie go bez unicestwiania nas samych. Mówi o tym także historyjka opisana przez G. K. Chestertona w książce „Kula i krzyż”. Był pewien człowiek, który tak bardzo znienawidził krzyż, że zabronił swojej żonie nosić łańcuszek na szyi i nakazał wyrzucić wszystkie obrazki z tym symbolem. Potem, gdy zaczął bardziej dziwaczeć, roztrzaskiwał krzyże przydrożne, a nawet wdrapał się na wieżę kościoła parafialnego, by zniszczyć ten, który był tam wetknięty. Jakiś czas później, wracając do domu, olśniło go i zdał sobie sprawę, że przydrożny płot jest niczym innym, jak zastępem niezliczonych krzyży. Wszystkie oczywiście połamał. Kiedy w takim obłąkaniu dotarł do domu, zobaczył znienawidzony symbol także w układzie belek w swoich meblach. Porąbał więc je, a potem spalił cały dom, bo okazało się, że wszędzie w nim mógł dostrzec krzyże. Jakiś czas później wyłowiono go z rzeki.
Gdybyśmy zechcieli pozbyć się wszelkich śladów chrześcijaństwa, skończylibyśmy dokładnie tak samo. Często nie zdajemy sobie sprawy, ile postawiliśmy – jako pojedynczy wierzący oraz jako cywilizacja – na jedną kartę. Może się okazać, że nie tylko nasza wiara jest daremna, jeżeli Chrystus nie był Bogiem i nie zmartwychwstał (por. 1 Kor 15,17), ale właściwie wszystko wokół nas i w nas. Z drugiej strony jednak nie powinniśmy się temu za bardzo dziwić, ponieważ chrześcijaństwo w założeniu jest skokiem w przepaść – z zaufaniem do Boga, że nas złapie. Skoczyliśmy, więc ufajmy i się módlmy.
Tomasz Powyszyński
Artykuł ukazał się w marcowo-kwietniowym numerze „Któż jak Bóg” 2-2017. Zapraszamy do lektury!