Pszczelarz nad jeziorem

Anioł dobrej Nowiny

“Kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno” (ks. Jan Twardowski)

Nie tylko na średniowiecznych mnichów przychodził czasem, jak jakaś zmora, demon południa, zwany acedią, kiedy w człowieku gasła radość z życia, poczucie sensu, ochota do pracy, a nawet wiara. Bywało to znużenie upałem, ale i życiem, co osiągało w końcu swoje przesilenie.

Dotknięty tym człowiek czuł, jakby mu powoli umierała dusza, a wszystko wokół traciło barwy i znaczenie. Teraz zbyt łatwo nazywa się taki stan depresją i zaraz chce się ją leczyć jak zwykłą chorobę. Owszem, niektóre objawy można wyleczyć lekami, ale kiedy choruje na ćmiącą rozpacz dusza, to zwykły lekarz nie pomoże. Bo bywa tak, że to przyszedł czas próby naszej wiary i nadziei, które muszą się zmierzyć z rozpaczą, melancholią, mrocznym zwątpieniem. Samemu nie da się rady, a do Boga zdaje się wtedy tak daleko… Ten mroczny (choćby w pełnym słońcu) stan duszy bardzo lubi kusiciel, co nie znaczy, że Aniołowie Boży odeszli…

* * *

Gdyby ktoś tam przyjechał z zakurzonego i zadymionego miasta, to mógłby powiedzieć, że było tam naprawdę „sielsko i anielsko”, bo w wypielęgnowanym ogrodzie i sadzie pana Jana, było tak jak pod lipą innego Jana, tego z Czarnolasu. Pachniały wciąż słodko lipy, grały swą muzykę pszczoły wokół kolorowych uli, do okien zaglądały malwy i słoneczniki, a kilka skowronków wciąż opowiadało błękit i ciszę. Wszystko zdawało się, jak ze słodkiego obrazka.

Jednak panu Janowi słodko nie było. Tydzień temu, jak kiedyś Janowi Kochanowskiemu, odeszła z tego świata jego córka Aneczka. Właśnie miały być jej imieniny, ale jej samej już tu nie było, choć wszystko ją jeszcze pamiętało i przypominało.

Pszczelarz nad jeziorem

Pan Jan czytał po raz któryś Treny Jana z Czarnolasu i siedział nieruchomo, jak kawał kamienia lub drewniany świątek, już nie frasobliwy, lecz rozpaczliwy. Nie umiał już płakać i od śmierci Aneczki jakaś straszna gorycz zatruła mu serce tak, że nie wymówił dotąd ani słowa. Nawet dla żony, która odjeżdżała wczoraj do szpitala, nie miał ani ciepłego słowa, ani pocałunku. Był pszczelarzem, ale teraz nie cieszyły go ukochane pszczoły ni ich muzyka, odkąd Aneczka – „oczko w głowie tatusia” (jak mówili wszyscy) utonęła w pobliskiej sadzawce. Pan Jan patrzył teraz w stronę tej sadzawki jakby szklanym, niewidzącym wzrokiem. Czuł, jakby te wszystkie łzy, które nie dopłynęły do oczu, stanęły mu w gardle, przez które nie mogło się przecisnąć ani jedno słowo, nawet imię córki, a nawet głębsze westchnienie. Nie mógł pojąć, że serce może nagle skamienieć…

Nagle z kościoła odezwał się dzwon. Było południe. Pan Jan, starym nawykiem, dźwignął się jak zawsze, by odmówić Anioł Pański. Nie mógł jednak jakoś spojrzeć w bezchmurne niebo… Otworzył usta, ale tak jak wczoraj i przedwczoraj nawet szept się z nich nie wydobył. Jakby na zawsze już oniemiał. Jakby nawet i Aniołów tu zabrakło, skoro nie było już Aneczki… Skoro jej nie upilnowali, tak jak on sam…

I wtedy coś nagle ożywiło jego spojrzenie. Coś bardzo dziwnego. Otóż z jednego ula wyleciał cały rój. Kilkaset pszczół zaczęło krążyć w jednym miejscu, jakby wokół kogoś niewidzianego. Pan Jan przetarł oczy myśląc, że to przywidzenie. Ale nie, pszczoły wciąż krążąc, rysowały jakby w powietrzu wyraźny kształt  postaci. Pan Jan poczuł, jak mu łomocze serce. Zrobił parę kroków i wyciągnął w tamtą stronę ręce, a z jego zaciśniętego gardła zaczął wydobywać się coraz głośniejszy szept: „ A-a-a !” – jak gdyby chciał wymówić imię Aneczki. Ale ta niewidzialna postać była od niej większa i pszczoły, latając wokół, zarysowały w powietrzu jakby coś w rodzaju skrzydeł…

Pan Jan zrobił krok do przodu i nagle strasznie ochrypłym głosem przemówił: „Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi…” – dalej mówił już znaną modlitwę drżącym głosem, jakby wydobywał go z dna ciemnej studni… I jak po ogromnym jakimś wysiłku, zakończył: „A dusze wiernych zmarłych – i Aneczki mojej – niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen.”

I wtedy wreszcie odetchnął głęboko, usiadł ciężko, przeżegnał się i poczuł, że wreszcie zaczęły mu płynąć łzy. Wiele, wiele łez – za te wszystkie dni nie do zniesienia… Nie widział więc, że pszczoły wróciły do ula, lecz on pozwalał wypłakać się łzom – wszystkim, wszystkim. – „Odpoczywaj w pokoju, Aneczko” – szeptał – „Wiem, że twój Anioł przyszedł tu mnie uspokoić. Wiem, że ty będziesz teraz tam naszym aniołem. Będziemy się modlić tak w każde południe – ty tam, a ja tutaj… Może to lepiej, że jesteś już u Boga… Tam ci lepiej i pewnie ładniej niż tutaj…”

Pod dom podjechał samochód. Wysiadła z niego pani Maria, żona pana Jana. Szła ku niemu także zapłakana. – „Jasiu!” – zawołała – „Po tej złej, mamy dobrą nowinę… Bóg wziął Aneczkę, ale nie zostawił nas samymi. Jestem w ciąży. To będzie chyba syn…”

Pan Jan znów się zerwał i znów wyciągnął ręce, ale teraz miał już kogo nimi objąć. Tulił żonę mówiąc: „A gdyby tak dać mu na imię Anioł, Marysiu? Ksiądz się chyba zgodzi, bo w wielu krajach takie imię się nosi. Poza tym wiesz… przed chwilą był tu Anioł Aneczki… Uspokoił mnie i chyba ją także. Pszczoły mi go pokazały. Jaki ten Pan Bóg jest zmyślny…”

Tych ostatnich słów pani Maria nie dosłyszała, bo zaczęła się zastanawiać nad tym, czy chłopiec o imieniu Anioł może mieć też Anioła Stróża. „Chyba tak” – pomyślała i poczuła nagle, że ta straszna gorycz w jej sercu powoli się roztapia, jakby ktoś ją zdejmował z jej serca najdelikatniejszą dłonią… Jeszcze nigdy lipy nie pachniały tam tak mocno, jak w tej właśnie chwili.

* * *

„Kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno” – czyli nie pozostawia człowieka bez wyjścia, w zatrzaśnięciu rozpaczy czy depresji. Okno – by spojrzeć w niebo, by je odsłonić, wpuścić do wnętrza więcej światła i ożywczego powiewu. Kiedy Bóg boleśnie dotyka, to znaczy, że w ten swój niepojęty sposób kocha, a oczekuje trochę trudniejszej, czyli większej miłości, bo z takąż przyszedł, by wyprowadzić z rozpaczy ręką Anioła.

br. Tadeusz Ruciński FSC

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (4/2013)