Anioł rzekł do Zachariasza: „A oto będziesz niemy i nie będziesz mógł mówić aż do dnia, w którym się to stanie, bo nie uwierzyłeś moim słowom, które się spełnią w swoim czasie” (Łk 1, 20). „Zachariasz kochał milczenie, znał jego wartość i sens, sam z woli anioła przez długie miesiące milczał i w milczeniu stawał się, i poznawał Pana i Jego mądrość” (Roman Brandstaetter).
Wkrótce po pogrzebie Benedykty Bianchi Porro (1936-1964), jej matka wyznała: „Kiedy umarła Benedykta, poczułam się osierocona. To ja byłam córką, która straciła kochającą mamę! Ponieważ to ona była naszym duchowym przewodnikiem. Poczułam się pozbawiona jej przewodnictwa, jej pomocy, jej ręki. Poczułam się jak ktoś pośród rozszalałej burzy morskiej, pozbawiony promyka światła i jakiegokolwiek oparcia. To ona była dla nas wszystkich przykładem pokory, prostoty, a nade wszystko ufności i niezłomnej nadziei”.
Chcę żyć i poświęcać się dla dobra ludzi
Kim była i jest Benedykta Bianchi Porro? Urodziła się 8 sierpnia 1936 roku w Dovadola we Włoszech i już jej narodziny były naznaczone cierpieniem: pojawił się krwotok. Toteż matka natychmiast po urodzeniu kazała ją ochrzcić. Wkrótce także pojawiły się symptomy choroby Heinego-Medina, która to choroba sprawiła, że Benedykta jedną nogę miała krótszą, co w wieku szkolnym przyczyniło się do wielu jej upokorzeń ze strony rówieśników. Zaraz po Drugiej Wojnie Światowej wraz z rodzicami zamieszka w Forlì, a następnie w Sirmione, gdzie spędzi ostatnie lata swego życia. Gdy uczęszczała do liceum, pojawiły się pierwsze symptomy głuchoty, będące w istocie pierwszymi objawami ciężkiej choroby, która doprowadziła ją do śmierci w wieku 28 lat. Po liceum Benedykta rozpoczyna studia uniwersyteckie, początkowo na wydziale fizyki, by spełnić życzenie swego ojca, ale wkrótce przenosi się na studia medyczne do Mediolanu, które podejmuje ochotnym sercem i bardzo gorliwie, bowiem od dziecka marzyła o tym, by zostać lekarzem. Mówiła, że chce żyć i poświęcać się dla dobra ludzi. Choroba czyni jednak swoje postępy i Benedykta całkowicie traci słuch. Kontynuuje jednak studia zdając egzaminy pisemnie. W Boże Narodzenie 1956 roku sama jest w stanie postawić prawdziwą diagnozę swojej choroby, której głuchota była jedynie objawem: neurofibromatoza typu II rozległa. W czerwcu 1957 roku dziewczynna przechodzi pierwszą operację głowy; w konsekwencji doznaje paraliżu lewej strony twarzy. Pomimo tego nie rezygnuje ze studiów medycznych, nadal zdając egzaminy do czerwca 1959 roku. W sierpniu tegoż roku przechodzi operację rdzenia kręgowego. W rezultacie zostanie sparaliżowana i jest zmuszona pozostać najpierw na wózku inwalidzkim, a później w łóżku. Stopniowo traci zmysły smaku, dotyku i powonienia. W lutym 1963 roku przechodzi jeszcze jedną operację głowy. Wówczas traci wzrok.
Pokora kluczem do Nieba
Miała mnóstwo przyjaciół, którzy się do niej garnęli jak muchy do miodu. W życiu wewnętrznym czyniła kroki giganta. Wśród jej przyjaciół wyróżniała się Anna Laura Conti, powiernica jej wielu sekretnych zwierzeń. W 1951 roku, w 15 roku życia Benedykta pisze do niej: „Ty jesteś moją pierwszą przyjaciółką. W moim zrozumieniu przyjaciółka to coś więcej niż ludzie na ogół to rozumieją. Przyjaciółka musi być częścią nas i ty jesteś dla mnie połową mojej duszy, wodą, w której się widzę jak w lustrze”. Był to czas liceum i pierwszych objawów stopniowej utraty słuchu. Choroba czyni dalsze postępy i Benedykta czuje się przerażona zaistniałym stanem rzeczy. W 1953 roku pisze do swej przyjaciółki: „Moja droga Anno Lauro, moja łódka jest bardzo krucha, żagle są spalone od pioruna, wiosła zostały połamane, a prąd wody oddala mnie od brzegu. Pragnę się uczyć, wchodzić w życie z entuzjazmem i poznawać, że ludzie są dobrzy i że istnieje w świecie tyle piękna, a tu moje jezioro jest takie szare, a niebo zachmurzone”. Na wiosnę 1954 roku napisze do niej: „Lękam się mych ciemności ducha. Aniu, nawet nie wiesz jak bardzo potrzebuję twojej pomocy”. Wydawało się, że dziewczyna znalazła się w ślepej uliczce, z której nie wie jak się wydostać. Jednakże droga wyjścia znalazła się w bardzo prosty sposób. Benedykta każdego dnia, z racji swego stanu zdrowia, spotyka się z różnymi upokorzeniami. Jest ambitna, niezmiernie pracowita, a tu jak grzyby po deszczu pojawiają się na jej drodze różne mury, które tę drogę jej zagradzają. Musi się przezwyciężać. Postanawia nie obrażać się na życie, nie buntować się, ale wykorzystywać upokorzenia, do wzrastania w pokorze. Pan oczekuje od nas wielkich rzeczyW czerwcu 1957 roku przygotowując dziewczynę do operacji głowy, ścięto jej włosy. Poczuła się tym ona bardzo upokorzona, ale w rozbrajający sposób zwierzyła się matce: „Podczas gdy mi ścinano włosy, czułam się jak strzyżony baranek i modliłam się do Pana, by mnie uczynił mocną i maleńką. Mamo, Pan oczekuje od nas wielkich rzeczy. Cierpiałam bardzo i poprosiłam Pana, by mnie uczynił małą owieczką w swoich ramionach”. Bardzo niebezpieczną operację przeszła Benedykta w sierpniu 1959 roku. Zakończyła się ona paraliżem od pasa w dół. Zdana na pomoc drugich na każdym kroku, dziewczyna przechodzi swoistą szkołę pokory. Odkrywa, że pokora jest kluczem do Nieba. Spotyka ją jeszcze jeden straszny cios, druga operacja głowy, która zakończy się utratą wzroku. Wszystko zostało jej zabrane, ale wszystko odnajduje w Bogu. To jest prawdziwy cud Benedykty: radość odnaleziona i wyśpiewywana pośrodku cierpienia. Patrząc na jej życie tylko oczami osoby niewierzącej, można by ją określić słowami François Mauriaca, że była to osoba, która od wczesnego dzieciństwa „wlokła za sobą ciężki łańcuch”. Ona oceniała jednak swoje życie całkowicie inaczej. Gdy była małą dziewczynką zauroczyła się bajką R. Tagore, pt. „Żebrak i król”. Często do niej w rozmowach powracała. Widocznie bajka ta niosła dla niej wymowne przesłanie. Oto główny jej wątek: Pewien żebrak zwierza się z tego co go spotkało w jego życiu żebraczym: „Zwykle wychodziłem na skraj wioski i tam żebrałem. Aż tu któregoś dnia zauważam zbliżającą się złotą karetę. Zastanawiam się, kto to może być? Z pewnością jest to jakiś możny król, Król nad królami. Szczerze się ucieszyłem, i pomyślałem sobie: «Teraz nareszcie zakończy się mój żebraczy los, bo dostanę od króla godną króla jałmużnę». I faktycznie kareta się zatrzymała. Król popatrzył na mnie, uśmiechnął się i wysiadł z karety. Czułem, że jest to najważniejszy moment w moim życiu. Ale dzieje się coś dziwnego. Król zamiast dać mi jałmużnę, wyciąga do mnie rękę i mówi: «Co masz mi do dania!». Och! Co za chwila! Zdumiewający królewski gest wyciągniętej dłoni i prośba o coś, skierowana do prawdziwego biedaka. Poczułem się zażenowany, ale powoli podniosłem moją żebraczą torbę i wyjąłem z niej ziarenko pszenicy, które dałem Królowi. Jakie było moje zdziwienie, gdy wieczorem przeszukując staranniej moją żebraczą torbę, znalazłem tam ziarenko złota! Usiadłem przy drodze i gorzko płakałem, że nie dałem Królowi wszystkiego co posiadałem”. Ta bajka wychowywała Benedyktę przez lata. Toteż na łożu śmierci nie płakała ona. Wręcz przeciwnie, przepełniał ją głęboki pokój i radość, gdyż miała świadomość, że oddała Bogu wszystko i zaświadczyła o Ewangelii, iż jest ona Bożą prawdą, od pierwszej do ostatniej sylaby. W sercu swoim odczuwała głęboką wdzięczność. 22 stycznia 1964 roku, w wigilię swojej śmierci, zwróciła się z prośbą do matki: „Mamo, proszę cię bardzo: uklęknij przy mnie i dziękuj Panu za wszystkie dary, którymi mnie obdarzył”. Matka uklękła i bardzo powoli recytowała Magnificat, jak tego sobie życzyła córka. Jej ostatnim słowem w życiu było słowo: „Dziękuję!”.
Rok przed śmiercią Benedykta odnotowała w pamiętniku: „Bóg zsyła nam cierpienie niczym rzęsisty deszcz na zeschłą ziemię”. „Cierpienie rzuca nas w ramiona Boga”. „Należy Bogu ufać bezgranicznie”. Benedykta zostawiła po sobie listy do krewnych i przyjaciół, pamiętniki, zbiory złotych myśli. Prawdziwe duchowe dziedzictwo. Razem z jej biografią jest to wszystko tłumaczone na wiele języków i publikowane staraniem Stowarzyszenia Przyjaciół Benedykty. Jej proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 1970 roku.
Chrześcijaństwo nadzieją ludzkości
„Co uderza nas przede wszystkim w wielu religijnych umysłach?” – pisze François Mauriac – „Ich równowaga oraz zdobywcza aktywność, nawet u najskrajniejszych mistyków. Zwycięstwo ich jest podwójne: jedno wewnętrzne, nad instynktami, drugie zewnętrzne. Widzimy to u św. Katarzyny Sieneńskiej, świętego Ignacego Loyoli, świętej Teresy z Avila. Wmieszani w życie swojej epoki, wpływają na nią, kształtują jej oblicze i wyciskają na niej pieczęć swego ducha. Są panami siebie samych i panami świata w bardzo wysokim stopniu. „Albowiem Syn Człowieczy przyszedł ocalić to, co zginęło” (Mt 18, 11). Pytanie jednak, czy my wszyscy mniej lub więcej, a nawet ci pozornie najsilniejsi, nie należymy do tego „co zginęło”? Czymże jest życie chrześcijańskie, jeśli nie zdobywaniem normalności? Dla jednych w małżeństwie, dla drugich w celibacie, zależnie od powołania. Jedynie małżonkowie chrześcijańscy nie gwałcą natury. W chrystianizmie nie ma anormalności. Bo w Chrystusie każdy człowiek, choćby najgłębsza była jego nędza, osiągnąć może arcydzieło równowagi i harmonii… Do ukształtowania go posłużą nawet dotkliwe cierpienia, choroby, bądź niesprawności (zob. F. Mauriac, Pielgrzymi, Warszawa 1957, s. 59-60). To nie królowie i politycy ulepszają świat, ale święci, którzy podobnie jak Służebnica Boża Benedykta Bianchi Porro podejmują swój codzienny krzyż i ufnie podążają za Chrystusem.
***
Aniołowie święci, czuwajcie nad ludzkimi sercami, by w obliczu ogromnych cierpień i trudności nie grzęzły w marazmie i beznadziei, lecz pozwoliły się oświecić światłem Słowa Bożego, które poucza nas, że „cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić” (Rz 8 18). Amen.
ks. Henryk Skoczylas CSMA
Artykuł ukazał się w styczniowo-lutowym numerze „Któż jak Bóg” 1-2016