Aniołowie, opiekunowie ogniska domowego

„Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły. Serce małżonka jej ufa, na zyskach mu nie zbywa; nie czyni mu źle, ale dobrze przez wszystkie dni jego życia. Powstają synowie, by szczęście jej uznać, i mąż, ażeby ją sławić. Kłamliwy wdzięk i marne jest piękno: chwalić należy niewiastę, co boi się Pana” (Prz 31, 10-12.28.30).

 

Żona, czując się kochaną przez męża, miłością napełnia wszystko i wówczas zwykłe mury, stają się domem. Jest to jedno z zadań geniuszu kobiecości.

 

Pani Ashburton

Anglia. Pani Ashburton była już w podeszłym wieku, ale jeszcze pełna życia, chociaż wyglądała na wątłą i chorowitą. Jeździła po alejach dwukółką zaprzężoną w osła, którego nazywała Truchcik. Spotykaliśmy ją często wracając ze szkoły na rowerach, w czasach kiedy mój brat i siostra chodzili do szkoły podstawowej, a ja byłam jeszcze w przedszkolu panny Pritchard. Z nas trojga pani Ashburton mnie lubiła najbardziej – nie wiem dlaczego, chyba dlatego, że byłam najmłodsza. „Jak się masz, moja kochana Ma-tyl-do” szeptała ochryple, trochę jak ktoś obłąkany. Moje imię wymawiała przeciągle, jakby znajdywała radość w każdej jego sylabie. Była dość wysoka i okropnie szczupła.

Zwykle, gdy ją spotykaliśmy, zbierała polne kwiaty, a jeśli była to zima albo jesień, siedziała po prostu w swej dwukółce w alei któregoś farmera pozwalając, by osioł wyżerał mu trawę. Wiosną wykopywała małą motyczką rośliny z żywopłotów, razem z korzeniami. Mój brat mówił, że to przeważnie były chwasty, a ja, patrząc na to dzisiaj, widzę, że nie chodziło jej o polne kwiaty ani o chwasty, ani o trawę dla osła; jeździła po alejach, aby spotkać nas troje wracających na rowerach ze szkoły.

Któregoś dnia, w maju 1939 roku, Pani Ashburton powiedziała nam:

– We dworze Challacombe jest kort tenisowy. Jak chcecie, zawsze możecie sobie pograć.

– Czy to znaczy, że moglibyśmy grać na pani korcie? – zapytała moja siostra, Betty.

– Oczywiście, moja droga. Dlatego wam to mówię. Wiecie, przed wojną, to znaczy przed 1914 rokiem, urządzaliśmy cudowne rauty tenisowe w Challacombe. Wszyscy się zjeżdżali.

– Och, jak świetnie – cieszyła się Betty, która miała wtedy czternaście lat. Mój brat Dick był o rok starszy, a ja miałam lat siedem.

– No, to trzeba pograć, moja miła. Tylko jeśli chcecie to zrobić jeszcze tego lata, musicie kort doprowadzić do porządku. Moglibyście na nim grywać, sprowadzać kolegów. Pani Ashburton uśmiechała się po kolei do każdego z nas jakoś tak, że jej szczupła, starcza twarz wydawała się piękna.

 

Zacisze rodzinnego domu

Pierwsze, co zapamiętałam w życiu, to kiedy ojciec złamał wieczne pióro. Bardzo się tym rozeźlił i wrzucił je do kosza na śmieci. „Takie dziadowskie pióra to tylko strata pieniędzy, diabłu na pociechę” – warknął. Mama przyniosła mu atrament i zwykłe pióro ze stalówką. Ojciec był jeszcze naburmuszony, lecz w chwilę później roześmiał się, pocałował matkę i przeprosił za swe zdenerwowanie.

W ciągu dnia, jak to w rodzinie, najczęściej przebywaliśmy w kuchni, bo tam była mama, która się wiecznie krzątała. Kuchnia była duża, prostokątna. Wieczorem oświetlało się ją dwoma lampami naftowymi. Po moich piątych urodzinach przyszli ludzie, żeby założyć w domu elektryczność. Tamta instalacja jest tu do dzisiaj. Matka mówiła często o kuchni elektrycznej „Aga” i nieraz, gdy zabierała nas ze sobą na zakupy, prowadziła nas do firmy handlowej panów Archer ze sprzętem gospodarstwa domowego, żeby popatrzeć na wielkie, białokremowe „Agi”. Mama, pulchna i zarumieniona, z rudawymi włosami starannie ułożonymi pod rondem kapelusza, przystawała tam dotykając modelów wystawowych, otwierała drzwiczki pieca i podnosiła dwie wielkie pokrywy do pieczenia.

Po powrocie do domu ojciec podkpiwał sobie z niej wiedząc, że znów była u Archerów. Czerwieniła się wtedy nad krojoną na podwieczorek wędliną czy nad sałatką podsuwaną właśnie przy stole domownikom. Ojciec zaprzestawał wówczas kpinek. „Nie do wiary!” – mówił i czytał głośno jakąś wiadomość z tygodnika. Matka słuchała, po czym oboje zgodnie kiwali głowami. Byli doskonałymi przyjaciółmi, mimo że ojciec z niej podrwiwał. „Płonie jak róża” – mówił i drażnił ją, żeby się rumieniła.

Raz miałam w nocy straszny sen. Wbiegłam do kuchni zapłakana i ojciec pocieszał mnie przypominając, że niedługo będą moje urodziny. „Skończysz pięć lat, a wtedy nie będziesz już płakała” – szeptał tuląc mnie do siebie. – „Takie duże dziewczynki, Matyldo, już nie płaczą”. „No już, już dobrze” – powiedziała mama i podeszła wysłuchując mojej paplaniny o jakichś krowach spacerujących po ścianie w mym pokoju. Pamiętam ten widok ich obojga w kuchni, bo czuło się, jak dobrze im ze sobą, mimo, że matka nie dostała swojej Agi, bo nie było nas na to stać, a ojciec nieraz martwił się o gospodarstwo.

Jak popatrzeć dzisiaj na to wszystko, widzi się wiele szczęścia, choć może nie było go więcej niż w tylu innych domach. Z perspektywy lat wszystko wydaje się radosne lub ponure, ja zaś, rozpamiętując tamte czasy, widzę przede wszystkim cichą szczęśliwość farmerskiego domu. Pamiętam jak matka piekła w kuchni, jej pulchne ramiona całe w mące, a na czole pacioreczki potu, bo w kuchni panował upał.

 

Challacombe

Nasze gospodarstwo rolne należało niegdyś do dworu Challacombe, choć dom nasz był odległy od niego o trzy kilometry. We dworze było w tamtych czasach dużo służby, ogrodnicy, konie w stajniach, a powozy ciągle tylko zajeżdżały albo odjeżdżały. Ale po pierwszej wojnie światowej majątek zamienił się w ruinę, bo pan Ashburton nie potrafił go utrzymać i w końcu, od 1924 roku, oddawał go w zastaw hipoteczny kawałek po kawałku. Kiedy umarł w 1929 roku, majątek był tak zadłużony, że pani Ashburton musiała zezwolić bankowi na wyprzedaż włości i w ten sposób mój ojciec nabył pewną część ziemi z folwarku Challacombe. Ludzie z okolicy mówili, że to dramat, ale prawdziwą tragedią było to, że pan Ashburton wrócił z wojny dziwnie odmieniony i obojętnie patrzył na to, jak majątek obraca się w ruinę. Ojciec twierdził, że bank przejął budynki Challacombe i że pozwolił pani Ashburton mieszkać tam dożywotnio. „Zapił się na śmierć” – opowiadali ludzie o panu Ashburtonie. – „A ona patrzyła na to i nie miała serca mu przeszkodzić”. Tylko, że przed pierwszą wojną światową pan Ashburton był całkiem innym człowiekiem, bystrym, przedsiębiorczym, a majątek Challacombe należał do wzorowych.

To ze mną głównie pani Ashburton rozmawiała o swym mężu. Miał szczęście, że powrócił z wojny, nawet jeśli już nie potrafił sobie dobrze radzić. Doznał jakiejś szkody na umyśle, tłumaczyła, ale przecież lepsze to niż zginąć. „Dziękowałam Bogu, że powrócił cały. Wszystko dookoła poszło w gruzy, ale dla mnie liczyło się tylko to, że on przynajmniej żyje. Rozumiesz to, Matyldo?” – powiedziała.

Opowiadała jeszcze o majątku, jak wyglądał kiedyś, i o mężu, i o rozmowach, jakie ze sobą prowadzili. Opisywała mi przyjęcia, jakie się odbywały niegdyś we dworze Challacombe. Szampan, truskawki z kremem, gry i zabawy, wyszukane stroje. Opowiadała też o swoim dziecku, które urodziło się im w sześć miesięcy po wybuchu wojny, ale nie przeżyło. „Wszystko zmarnowane” – powiedziała. Mówiąc o wojnie, twierdziła, że okrucieństwo w czasie wojny jest czymś zupełnie naturalnym. Nienawidziła wtedy Niemców, a teraz się tego wstydziła, bo przecież Niemcy są takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni. Ale gdy mówiła o nich, czuło się jeszcze w jej głosie tę nienawiść i wyobrażałam ich sobie jako tych, którzy jedli czarny chleb albo surowy boczek, ludzi nieskłonnych do śmiechu, zimnych, twardych i ponurych. Opisywała ich hełmy noszone w czasie wojny. Tłumaczyła co to bagnet i mdliło mnie, gdy pomyślałam, jak taki bagnet wbijał się w ludzki brzuch. A mówiła o tym tak, jakby powtarzała słowo w słowo to, co opowiadał jej mąż i co być może doprowadziło go do pomieszania zmysłów.

 

Raut tenisowy i smutne pożegnanie

Dick i Betty uporządkowali kort tenisowy. Graliśmy tamtego lata w każdą sobotę i niedzielę, póki trwała szkoła, a potem, w czasie wakacji, niemal co dzień, wieczorami. Przychodzili także grać w tenisa, tak jak tego chciała pani Ashburton, koledzy i koleżanki mojego rodzeństwa. Raut tenisowy został wyznaczony przez panią Ashburton na czwartek, 31 sierpnia. Dziś, kiedy myślę o tym, wydaje mi się, że ten raut tenisowy przygotowywała całe lata. Snuła się tą swoją dwukółką po alejach czekając na nas, bo byliśmy dziećmi z folwarku w najbliższym sąsiedztwie dworu. A kiedy Dick był już dostatecznie silny, zaś Betty na tyle duża, by mogło ją to interesować, przedłożyła swą ofertę. Dziś widzę ją samotną w zrujnowanym domu – widzę, jak obserwuje zarastający trawą kort i to, że razem z trawą rosną Dick i Betty, widzę, jak ona marzy o jeszcze jednym raucie tenisowym w Challacombe, takim, jakie odbywały się we dworze, zanim jej mąż został, w wyniku wojny, dotknięty chorobą umysłową.

Pani Ashburton zaprosiła na raut tenisowy całą okolicę – ludzi z pobliskich folwarków i sklepikarzy z miasteczka. Dick i Betty zaprosili swoich przyjaciół razem z rodzicami. Zawody trwały do zmroku. Pani Ashburton krążyła między gośćmi cała szczęśliwa. Raz po raz przychodziła do mojej matki i dziękowała jej za to, co myśmy dla niej uczynili. Całowała także moje włosy za każdym razem, gdy mnie zobaczyła. Pan Race powiedział, że ona podaje rękę jak księżniczka. Po zawodach odbyło się przyjęcie, gdyż ludzie przywieźli z sobą mnóstwo kanapek, różnych ciast i owoców.

 Już po wszystkim chcieliśmy się z panią Ashburton pożegnać, ale nie mogliśmy jej znaleźć. Obeszliśmy z mamą i tatą w kółko cały dom i ktoś nam powiedział, że pani Ashburton jest pewnie w środku.

– Matyldo – odezwała się pani Ashburton. Siedziała w fotelu przy lampie naftowej. W blasku lampy robiła wrażenie kompletnie wyczerpanej.

– Przyszliśmy się pożegnać, proszę pani – powiedziała mama.

– To był dla mnie bardzo piękny dzień – doszedł nas jej głos. – Radosny dzień. – Mówiła jakby nie do nas, lecz do siebie. Uśmiechała się przez łzy w świetle lampy, patrząc wprost przed siebie. – I teraz wszystko się skończyło. Jeszcze raz. Powiedziała to płaczliwie, bo w ogóle zbierało jej się na płacz. Nie wiedzieliśmy o czym ona mówi, sądziliśmy, że ma na myśli raut tenisowy. Wtedy rzekła: Ludzie mówią, że zanosi się na następną wojnę z Niemcami. Znów ten berliński demon podnosi głowę, ryczy jak dziki zwierz i macha swym diablim ogonem. Wszystko straciłam przez wojnę. Wojna zniszczyła mi życie rodzinne i przyczyniła się do ruiny wielowiekowej posiadłości mojego rodu. Trzeba ze wszystkich sił chronić rodzinę. Diabłu zawsze służy to, co osłabia i niszczy rodzinę. Rodziny chore, nijakie, rozbite, są oznaką upadku narodu. Naród jest silny zdrowymi i szczęśliwymi rodzinami. Wyrzucam sobie to, że pozwoliłam mężowi „leczyć” swój obłęd alkoholem i że w odpowiednim czasie nie zatrudniłam ekonoma, który by pokierował rozwojem naszego majątku ziemskiego.

Kiedy wróciliśmy do domu mama pocałowała mnie i przypomniała, żebym zmówiła pacierz, zanim zasnę. Prosiła, żebym pomodliła się o pokój, sama też zamierzała się pomodlić. Może los zdarzy, że pokój się utrzyma, powiedziała. A ja modliłam się tylko o to, żeby ojciec i Dick, jeśli pójdą na wojnę, szczęśliwie z niej wrócili (zob. W. Trevor, „Kort tenisowy” [w:] Anioły u Ritza i inne opowiadania, Warszawa 1983, s. 97-120).

 

***

 

Kościół stara się uczestniczyć w radościach i nadziejach, a także w trudach i cierpieniach ziemskiego pielgrzymowania ludzi, z tym głębokim przeświadczeniem, że to sam Chrystus wprowadził go na te wszystkie drogi: że On sam dał Kościołowi człowieka i równocześnie mu go zadał jako „drogę” jego posłannictwa i posługi. Pośród tych wielu dróg rodzina jest drogą pierwszą i z wielu względów najważniejszą. Jest drogą powszechną, pozostając za każdym razem drogą szczególną, jedyną i niepowtarzalną, tak jak niepowtarzalny jest każdy człowiek” (Jan Paweł II, List do Rodzin, 1).

Aniołowie święci, rodzina jest prawdziwym „sanktuarium życia”, miejscem, w którym życie, dar Boga, może w sposób właściwy być przyjęte i chronione przed licznymi atakami, na które jest ono wystawione (Evangelium vitae, 92). Chrońcie ją przed współczesnymi „demonami”, jak życie na luzie, związki niesakramentalne, ustawy rządów liberalnych wprost godzące w dobro rodziny. Oświecajcie umysły i serca młodych ludzi, by odkrywali szczęście swojej rodziny na drodze wierności Bogu i Jego przykazaniom. Amen.

 

Ks. Henryk Skoczylas CSMA

 

 

 

Artykuł ukazał się we wrześniowo-październikowym numerze „Któż jak Bóg” 5-2012. Zapraszamy do lektury!