Aniołowie w sztuce. Czy to sklepienie spadnie nam na głowę?

Niezależnie od tego, czy nadchodzimy od strony piazza della Torre Argentina, gdzie wśród starożytnych ruin staraliśmy się rozpoznać schody senatu, na których zamordowano Cezara, czy zeszliśmy dopiero co ze wzgórza kapitolińskiego i wciąż jesteśmy pod wrażeniem dostojnej symetrii dziedzińca projektu Michała Anioła, czy też przed chwilą próbowaliśmy wyrobić sobie opinię na temat klasycyzującego ogromu tzw. Ołtarza Ojczyzny, górującego nad placem Weneckim, przed wejściem do kościoła del Gesù warto wziąć głęboki oddech.

A to dlatego, że w chwili, w której znajdziemy się w kościele stanowiącym rzymską macierz zakonu jezuitów i pierwowzór niezliczonych barokowych świątyń jezuickich w całej Europie, tchu może nam po prostu zabraknąć.

Czy to sklepienie spadnie nam na głowę?

Pierwsze wrażenie jest takie, że oto wali nam się na głowy jakiś bliżej nieokreślony ogrom. Na kilka sekund przed naszym wejściem w sklepieniu świątyni nastąpiła eksplozja i oto – w zdumiewającej ciszy – dociera teraz do posadzki, na której stoimy. Dopiero ochłonąwszy z pierwszej emocji (zawsze jest ona silna, o czym przekonywałem się za każdym razem, odwiedzając il Gesù z kolejnymi osobami), zaczynamy przyglądać się uważniej i dostrzegamy, że bynajmniej nie wszystkie „elementy” tego, co wydawało się na nas spadać, ciążą ku ziemi. Część z nich wznosi się ku górze lub zastygła w połowie drogi ku plamie światła, w której za chwilę dopatrzymy się monogramu imienia Jezus (IHS).

Cała kompozycja wymalowana w latach 1674-1679 przez Giovanniego Battistę Gaulliego, zwanego Bacicciem, nosi zresztą tytuł „Triumf imienia Jezus”. To ono stanowi epicentrum owej eksplozji blasku, wprawiającej w niesamowicie dynamiczny ruch wszystkie pozostałe postaci. Większość z nich adoruje ten blask i stara się ku niemu wznieść. Natomiast tam, gdzie nawa kończy się transeptem, widzimy bezładną plątaninę ciał tych, którzy od owego blasku chcą za wszelką ceną uciec lub też zostali od niego odepchnięci z jakąś niewyobrażalną siłą. Trywializując nieco, wygląda to tak, jakby ktoś pozamiatał sklepienie wielką niewidzialną szczotką, spychając śmieci poza krawędź kompozycji. Jest to bowiem tzw. kwadratura, kompozycja iluzjonistyczna, w której elementy malarskie przeplatają się z rzeźbą i architekturą w taki sposób, że nie idzie do końca rozróżnić co jest namalowane, a co wyrzeźbione, co trójwymiarowe, a co tylko imituje wypukłość, gdzie kończy się mur, a zaczyna obraz. Ta plątanina ciemnych postaci to potępieni i złe duchy, dla których nie ma miejsca w świetle imienia Zbawiciela. Pośród postaci zdobiących sklepienie autorstwa Baciccia sporą grupę stanowią oczywiście Aniołowie – zarówno ci dobrzy, jak i źli. Przy czym warto zauważyć, że dobrzy są zdecydowanie bardziej delikatni. W bezpośredniej bliskości imienia Jezusa to właściwie dzieci (znane nam już „putta”). Natomiast demony zgrupowane w chaotycznej grupie na krawędzi są dużo bardziej muskularne, cielesne.

Oprócz bezdyskusyjnych walorów estetycznych kompozycja Baciccia ma również oczywiście wartość katechetyczną. Wchodzącemu do świątyni uświadamia natychmiast, że znajduje się na „polu bitwy” między dobrem a złem, światłem a ciemnością. Świat wcale nie jest spokojnym, sielankowym miejscem, zaś nasze własne życie stanowi część kosmicznego zmagania. Zarówno nasza obecność w świątyni, do której właśnie weszliśmy, jak i zajęcia, do których zaraz pospieszymy wychodząc znów na ulicę, są częścią wielkiej duchowej batalii, a my w każdej chwili decydujemy czy wraz z Aniołami trwamy na adoracji Boga i wznosimy się ku Niemu, czy też wraz z demonami uciekamy od Jego blasku i staczamy się w przepaść potępienia.

Ciekawe jest też to, że w przeciwieństwie do wielu innych dzieł ukazujących ostateczny podział na dobro i zło, tu demony i potępieni nie są spychani w dół przez dobrych Aniołów. Aby ich pokonać i odepchnąć (lub zmusić do panicznej ucieczki) wystarcza samo imię Jezusa.

Pożar w lustrze

Skoro odwiedziliśmy jezuicką macierz, warto przejść się jeszcze do kościoła poświęconego założycielowi Towarzystwa Jezusowego – św. Ignacemu Loyoli (choć jego grób znajduje się w il Gesù). Na kolejnym przystanku naszego spaceru przywita i oczaruje nas ukończone w 1689 roku sklepienie ozdobione fantastycznym freskiem przez jezuitę Andreę del Pozzo. Malarz wykorzystał techniki iluzjonistyczne z wprawą chyba jeszcze większą niż Baciccio. Tutaj już naprawdę nie jesteśmy w stanie określić, gdzie kończy się ściana, a gdzie zaczyna sklepienie.

O ile w il Gesù mogliśmy zastanawiać się, czy to na co patrzymy kojarzy nam się bardziej z eksplozją czy z wielkim „zamiataniem”, o tyle w Sant’Ignazio nie mamy wątpliwości: sufit trawiony jest przez pożar. W pierwszej chwili trudno jedynie określić, czy uwijający się tam jak w ukropie aniołowie zajmują się jego gaszeniem czy rozniecaniem. Po chwili uważniejszej obserwacji wątpliwość przemija. To podpalacze. I to na dodatek podpalacze pracujący na zlecenie. Po obu stronach kompozycji dostrzegamy tarcze z cytatem z Ewangelii: „Ogień przyszedłem rzucić na ziemię i jakże pragnę, aby on już zapłonął”. To oczywiście gra słów związana z imieniem sprawcy całego tego artystyczno-duchowego zamieszania – patrona świątyni, św. Ignacego z Loyoli. Jego imię pochodzi wszak od łacińskiego „ignis” czyli „ogień”.

W obu kościołach na posadzce zainstalowano spore lustra, aby podziwiający sklepienie nie musieli zadzierać głów i narażać się na bolesne drętwienie karku. Można pochylić się nad taflą lustra i bez przeszkód kontemplować sztukę oraz rozważać jej przesłanie. Kiedy nachylimy się pod odpowiednim kątem zobaczymy swoją własną twarz na tle kompozycji. Podobnie jak w il Gesù, tak i w św. Ignacym sklepienie katechizuje widza, zadając mu pytanie: „Czy płoniesz – jak Ignacy – miłością do Boga? Czy dajesz się nią zapalać? Przecież Aniołowie – widoczni na sklepieniu i niewidoczni w świecie – cały czas uwijają się, aby Ci w tym pomóc. Mogą to zrobić także teraz, kiedy wstąpiłeś na chwilę do tego kościoła (o ile nie zapomnisz, że to nie tylko galeria sztuki, ale przede wszystkim miejsce adoracji Boga). Zresztą każda chwila życia jest dobra, by płonąć gorliwością, miłością, wiarą. Alternatywą jest pozostanie zimnym na wieki pod panowaniem tego, który w „Boskiej komedii” zasiada na lodowym tronie”.

Anielski most

Sklepienia obu jezuickich świątyń przypominają nam, że nasze życie ma wymiar duchowy, i że wszystko co robimy ma wpływ na nasze zbawienie lub potępienie. Uprzytamniają nam też stałą obecność „świata niewidzialnych duchów”, które towarzyszą nam w każdej chwili. Jest jednak w Rzymie jeszcze jedno miejsce, które czyni to równie skutecznie, choć przy pomocy nieco oszczędniejszych środków.

Chodzi o słynny Most Anioła. Wybudował go w 134 roku cesarz Hadrian i wtedy nazywany był on mostem Eliusza, a prowadził do cesarskiego mauzoleum. Kiedy św. Grzegorz Wielki (+ 604 r.) przemianował (i przerobił) mauzoleum Hadriana na Zamek Świętego Anioła, również i most zmienił nazwę. Aniołowie pojawili się na nim jednak dopiero wiele stuleci później – właśnie w barokowym XVII wieku. W drugim i ostatnim roku swego krótkiego pontyfikatu papież Klemens IX zlecił nową artystyczną aranżację traktu ponad siedemdziesięcioletniemu już, ale wciąż genialnemu Gianlorenzo Berniniemu. Dokooptował mu do pomocy grupę innych artystów, których do współpracy z okropnie apodyktycznym pod koniec życia mistrzem skłoniło spodziewane wynagrodzenie lub wyjątkowo atrakcyjne miejsce ekspozycji ich dzieł, wykonanych według jego projektu. Był to wszak trakt, którym pielgrzymi zmierzali do watykańskiej bazyliki św. Piotra.

Tę pielgrzymią drogę, po której szło się zyskać odpust za nawiedzenie grobu Księcia Apostołów, Bernini postanowił ozdobić dziesięcioma posągami Aniołów, dzierżących w dłoniach tzw. arma Christi – broń Chrystusową, czyli narzędzia Męki Pańskiej, przez którą to mękę Zbawiciel wysłużył nam odpuszczenie wszystkich grzechów. I tak Aniołowie prezentują przechodzącym przez most: kolumnę biczowania, bicze, koronę cierniową, chustę św. Weroniki, szaty Jezusa i kości, którymi grali o nie żołnierze, gwoździe, krzyż, titulus z inicjałami „INRI”, nabitą na hizop gąbkę nasączoną octem i włócznię, którą przebito bok Chrystusa. W ten sposób aniołowie przypominają nam o cenie naszego zbawienia – o tym ile warci jesteśmy dla Boga, jaką cenę za nas zapłacił, ale też jak cenna jest łaska, którą od Niego otrzymujemy. Wszystkie te atrybuty związane z Męką Pańską, które Aniołowie Berniniego trzymają jak najcenniejsze skarby, to także przepiękna katecheza o wartości cierpienia, wyrzeczenia i ascezy, okazji do których nie brakuje przecież w codzienności pielgrzymujących po tym „łez padole”.

Życie to walka

Choć Bernini zaprojektował wszystkie posągi to spośród dziesięciu Aniołów zdobiących most żaden nie wyszedł spod jego dłuta. Owszem, artysta wyrzeźbił dwóch Aniołów – dzierżącego titulus i koronę cierniową – ale papieżowi Rospigliosiemu tak spodobały się rzeźby mistrza, że zechciał zatrzymać je dla siebie i ustawić w swojej rezydencji. Rozgniewany Bernini kazał wykonać współpracownikom kopie, ale oryginały zatrzymał w pracowni, z której dopiero po jego śmierci przekazane zostały pobliskiemu kościołowi Sant’Andrea delle Fratte.

Co ciekawe, to właśnie w tym kościele, przy ołtarzu Madonny, 29 kwietnia 1918 roku swoją pierwszą mszę świętą odprawił franciszkański neoprezbiter Maksymilian Maria Kolbe. Łzom wzruszenia płynącym wówczas po policzkach przyszłego męczennika przyglądał się od strony głównego ołtarza Anioł Berniniego trzymający narzędzia Męki Zbawiciela. Ta „przypadkowa” koincydencja stanowi dobre podsumowanie naszej „wycieczki” po Rzymie w poszukiwaniu Aniołów niespokojnej epoki baroku. Przypomina nam bowiem, że całe nasze życie jest duchową walką, jak to pięknie wyraził polski barokowy poeta: „Pokój — szczęśliwość; ale bojowanie/ Byt nasz podniebny: on srogi ciemności/ Hetman i świata łakome marności/ O nasze pilno czynią zepsowanie (…) Cóż będę czynił w tak straszliwym boju,/ Wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie?/ Królu powszechny, prawdziwy pokoju/ Zbawienia mego, jest nadzieja w Tobie!/ Ty mnie przy sobie postaw, a prześpiecznie / Będę wojował i wygram statecznie! (Mikołaj Sęp Szarzyński, „Sonet IV: O wojnie naszej, którą wiedziemy z szatanem, światem i ciałem”).

Jak mówi Liturgia Godzin: „Gdy walczymy w obronie wiary, patrzy na nas Bóg, patrzą Jego aniołowie, patrzy Chrystus. Wielka to chwała i dostojeństwo, i wielkie szczęście walczyć w obecności Boga i otrzymać wieniec od Chrystusa Sędziego…”.

ks. Michał Lubowicki

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (1/2021)

Któż jak Bóg, 1/2021