Anioł stróż z dzieckiem

Aniołowie wspierający ubogie sieroty

Aniołowie w Biblii

W czerwcu 2007 roku błogosławiłem związek małżeński mojego siostrzeńca Roberta J. z Kasią W. w południowej części Polski. Podczas weselnego przyjęcia zbliżył się do mnie jeden z gości z prośbą o rozmowę.

Zaczął mnie przepraszać, że to nieodpowiedni moment, ale on ma bardzo ważne pytania do księdza, a moja twarz – jego zdaniem – budzi zaufanie.

– Każde miejsce jest dobre, by sobie porozmawiać – odpowiedziałem. Zachęcony do rozmowy, zaczął od pytania: „Niech mi ksiądz powie, na ile ja muszę czuć się odpowiedzialny za mojego tatę?”

– Normalnie jest odwrotnie. To rodzice są odpowiedzialni za dzieci – rzekłem. Musisz mi wyjaśnić, dlaczego ty się poczuwasz do odpowiedzialności za swego ojca.

– A bo u nas, proszę księdza, wszystko jest inaczej, niż być powinno. Mam w tej chwili dziewiętnaście lat. Kiedy zacząłem chodzić do technikum, mama zachorowała i umarła. Siostra zaraz wyprowadziła się z domu i zamieszkała u krewnych koło Poznania. Mieszka tam teraz, pracuje i studiuje na Politechnice w Poznaniu. A ja pracuję dorywczo na budowach i opiekuję się tatą, który pije nałogowo. W domu, jak nie ugotuję jeść, to nieugotowane. Jak nie posprzątam, to nieposprzątane. W zimie, jak nie napalę, to nienapalone. Mama, to mogła jeszcze pożyć, ale nieraz mówiła, że jej obrzydło takie życie. Zachorowała ciężko i wkrótce potem umarła. Ale widać było, że chciała odejść. Wie ksiądz, jak to jest. Czasem człowiek już ma wszystkiego dosyć.

Teraz, proszę księdza, to pozostał mi tylko tata. Bardzo go lubię. Trochę poklnie, kiedy jest pijany, pozłości się, ale gdy jest trzeźwy, to da się lubić. Zagada, pożartuje, czasami lubi się czymś pochwalić, jak to w Mielcu, w fabryce samolotów, to on więcej wiedział niż niejeden inżynier, i bez niego samolotu by nie złożyli. Wie ksiądz, lubi dodać to i owo, żeby życie czymś ubarwić.

Ale ciągle gryzę się pytaniem, czy ja robię dobrze, tyle się nim zajmując. Stałem się prawie jego opiekunem. Beze mnie, to miesiąca by nie pożył. No tak, ale ja mam przecież także swoje życie. Muszę myśleć o lepszej pracy. Lata mi uciekają. Kiedyś trzeba będzie mi założyć rodzinę. A jak tu przyprowadzić do domu jakąś dziewczynę? Zagryzie się ze zmartwienia… Nie wiem, co robić? Niech mi ksiądz powie, co mam robić!?

– Nie jest to tak, że ksiądz ma gotowe recepty na życie – powiedziałem. Z tego, co mi mówisz, widzę, że jesteś bardzo szlachetnym człowiekiem. W życiu bywają sytuacje, kiedy role się odmieniają: rodzic staje się jak dziecko, a dziecko musi szybko wydorośleć. To jest Twój przypadek, sądzę. Jestem pewny, że Bóg Cię nie opuści, i szlachetność Twojego serca wkrótce przyniesie błogosławione owoce Tobie i Twojej przyszłej żonie i dzieciom. Wiesz, skąd to wiem? Stąd, że Bóg nigdy nie da się prześcignąć w czynieniu dobrze. Każde dobro, które czynimy, jest jak ziarno. Tajemniczo zasiewa się w życiu, rozwija i wzrasta. I potem owocuje. I tak oto dobro rodzi dobro. Skąd Ty jesteś – zapytałem.

– Z Radomyśla Wielkiego. To niedaleko Mielca.

– Wiem, gdzie to jest, gdyż urodziłem się w powiecie mieleckim.

– Czyli, nie jest to źle, co robię?

– Byłoby idealnie, gdyby Twój tata poddał się leczeniu i pomagał Ci później w utrzymaniu domu. Wszystko jest możliwe, że tak się stanie. Może uda Ci się zamieszkać z przyszłą żoną w pobliżu i doglądać go na starsze lata…, a on, gdy wydobrzeje, będzie zdolny Ci pomagać i cieszyć się wnukami…

Od tej rozmowy upłynęło już dwa lata. Nie mogę sobie przypomnieć imienia tego młodzieńca. Pamiętam tylko, że mówił wzruszonym głosem i miał łagodne, troskliwe spojrzenie…, które być może odziedziczył po swojej matce.

Pamiętam Cię dobrze, chociaż nie znam Twego imienia. Pragnę Ci teraz zadedykować opowiadanie z dalekiej Australii, z końca XIX wieku, by Ci powiedzieć, że tacy ludzie jak Ty, są potrzebni światu. Że świat bez was, byłby mniej dobry i czuł się jeszcze bardziej osierocony… I jeszcze jedno: historia, którą Ci teraz opowiem, wydarzyła się naprawdę. Jeśli są w niej jakieś podobieństwa do Twojej, to widocznie dlatego, że dobroć barwi życie podobnymi kolorami…

Anioł stróż z dzieckiem
fot. Pangapilot | Wikimedia Commons | CC BY-SA 4.0

***
Dawniej rodzina Willoughby mieszkała na małej farmie oddalonej o dwa dni konnej drogi od Sydney. Od samego początku siostra nazywała braciszka Sonny i tak już zostało. To były dobre czasy. Kochał mały drewniany domek z ciepłą kuchnią, ciasną sypialnią rodziców i przybudówką dla dwojga dzieci. W tamtej okolicy latem było sucho i w powietrzu unosiły się tumany kurzu, zimą chłodno i mokro, lecz on tego nie zauważał; ciągle był zajęty, biegając po stodołach i oborach lub zapuszczając się daleko za strumień.

Szczęśliwe dziecko – powtarzali wszyscy. To określenie pasowało do niego także i dzisiaj. Wyróżniał się już w jednoklasowej szkole oddalonej o pięć kilometrów od farmy, do której chodziło jedenaścioro dzieci w różnym wieku. Wszystkie nie przepadały za szkołą i robiły wszystko, by dokuczyć nauczycielowi, którego główną pomocą dydaktyczną był pas. Sonny natomiast bardzo lubił szkołę, lubił także pana nauczyciela, który w rewanżu na koniec roku dawał mu nagrodę i mówił dumnym rodzicom, że ten chłopak daleko zajdzie. Sonny nigdy o tym nie zapomniał. Był przekonany, że rzeczywiście daleko zajdzie, tylko trzeba na to czasu.

Byli bardzo biedni. O takich, jak oni, ludzie mówią „nędzarze”, lecz to nie miało wpływu na chłopca. W tej samej sytuacji byli niemal wszyscy, których znał. A potem, kiedy miał dziesięć lat, zachorowała jego mama. Długo leżała przykuta do łóżka chorobą, z dnia na dzień bledsza i chudsza, aż wreszcie przytuliła syna do siebie i powiedziała, że wkrótce pójdzie do nieba. To był wstrząs, potworny wstrząs. Sonny bowiem nie potrafił wyobrazić sobie życia bez swojej ukochanej mamy, i po raz pierwszy w życiu naprawdę się przeraził. Ona jednak starała się go uspokoić. Mówiła, że kiedy pójdzie do nieba, to uwolni się od bólu, którego nie może znieść, który sprawia, że całe noce jęczy i płacze, więc Sonny nie powinien się martwić. Tato zaopiekuje się nim i siostrą, a ona z uśmiechem będzie z wysoka na nich patrzeć, wreszcie bezpieczna i wolna od cierpień, za towarzystwo mając Aniołów i swoich rodziców, którzy poszli tam przed nią. Tak więc Sonny musi być dobrym chłopcem i nie płakać, gdy jej zabraknie.

Sonny czuł się kimś wyjątkowym, że mamusia z nim rozmawiała, bo najwyraźniej nikomu innemu o tym nie mówiła. Wszyscy płakali, a tato zyskał dobry pretekst, żeby znowu stać się żałosnym pijakiem. Wkrótce potem Margaret, siostra Sonny’ego, wyszła za mąż, a tato sprzedał farmę. Należało się tego spodziewać, bo nigdy nie lubił pracy na farmie, zwłaszcza bydlęcej, która, jak często powtarzał, nie była warta poświęconych godzin. Wyruszył więc w drogę, biorąc ze sobą Sonny’ego jako najlepszego kompana. Ta decyzja rozgniewała Margaret, która wysyłała listy, domagając się, by chłopiec zamieszkał u niej, ale ojciec zupełnie je ignorował, a Sonny’emu to nie przeszkadzało. Podobały mu się przechwałki ojca, że teraz są wolni jak wiatr. W sezonie ojciec pracował jako postrzygacz, przenosząc się z farmy do farmy i pieczy dziesięcioletniego Sonny’ego powierzając dwa konie oraz sakwy z dobytkiem. Przez pozostałą część roku wędrowali, znajdując dorywcze zajęcia w miastach i na wsi. Wkrótce też Sonny zabrał się do pracy, wpierw pomagając przy strzyżeniu owiec, potem jako robotnik. Tak wyrastał na silnego i postawnego młodzieńca.

Był rzeczywiście najlepszym kompanem ojca, najlepszym przyjacielem i pomocnikiem, który szybko stał się jego opiekunem, ponieważ ojciec do cna pogrążył się w pijaństwie. Zamiast posyłać go do szkoły, słał go do baru po kufel piwa. Sonny „kradł” ojcu pieniądze, kiedy ten był nietrzeźwy, i chował w szparze w swoim siodle, żeby uratować je przed przepiciem. W te tygodnie, gdy nie mieli pracy, albo staruszek zbyt był oszołomiony, by opuścić obozowisko, Sonny ruszał na wyprawy i zawsze wracał z jakąś zdobyczą. „Kombinował” jedzenie z farm lub „ściągał” sprzed nosa sklepikarzom. Ojciec nigdy nie dopytywał, skąd biorą się jajka, mięso czy inne zapasy, a Sonny nigdy z własnej woli tego nie wyjaśniał w obawie, że dostanie lanie. Kiedy podrósł, często proponowano mu stałą pracę, ale zawsze miał jedną odpowiedź:

– A mój tato?

Wyglądało na to, że nikt nie ma pracy dla Joe’ego Willoughby’ego, a tylko garstka jest w stanie powiedzieć o nim dobre słowo, syn więc nie mógł go opuścić. Wędrowanie stało się ich sposobem życia. I wcale nie było to złe życie. Mieli swoje wzloty i upadki, ale jak ojciec często powiadał: „Zawsze jest ktoś, kto ma gorzej”. Sonny musiał się z tym zgodzić. Widywał w swoim życiu prawdziwych nieszczęśników.

Pochowali jego ojca na cmentarzu farmy Gurundi koło starego wielkiego eukaliptusa i oznaczyli miejsce drewnianym krzyżem. Jeden z postrzygaczy wyrył na nim nazwisko i litery „RIP”; wyjaśnił też Sonny’emu, że oznacza to „niech spoczywa w pokoju”. Chłopcu to się spodobało. Kiedy na koniec tygodnia ustawił się w kolejce po wypłatę, farmer spojrzał na niego gniewnie.

– Jaka zapłata? Twój staruszek był mi winien ponad dziesięć funtów, nie wspominając już rachunku za alkohol i tytoń u mojego sklepikarza. Masz u mnie dług, synu, ale możesz zostać, żeby go odpracować. Na razie zabieram twoje konie jako zabezpieczenie. Sonny był wściekły na ojca. Właśnie przez to kupowanie na kreskę i pożyczki byli ciągle bankrutami. A przecież, czy ojciec nie przysiągł na błogosławioną głowę mamy, że nigdy więcej nie będzie tego robił? Chłopak oznajmił farmerowi, że człowiek nie jest odpowiedzialny za długi innego, nawet własnego ojca. To rozśmieszyło farmera.

– Rachunki są na nazwisko Willoughby, a to twoje nazwisko, synu. Musisz się nauczyć odpowiedzialności. A poza tym pogrzeb był za darmo, więc nie marudź. To była dobra nauczka, rozmyślał starszy i mądrzejszy Sonny. Gdy tylko załatwił rachunki z farmerem, wyjechał stamtąd na zawsze (zob. P. Szaw, Zatoka Orchidei, Katowice 2005, s. 40-43). Dalsze jego losy mówią, że chociaż nie brakowało w jego życiu trudów i niebezpieczeństw, to także pojawiali się dobrzy ludzie, którymi Boża Opatrzność posługiwała się, by przyjść mu z konieczną pomocą.

Jedną z uprzywilejowanych dusz, cieszących się łaską zachwyceń i objawień, była żyjąca w XIV wieku św. Brygida Szwedzka. Pewnego razu spostrzegła, że znajduje się w otoczeniu chórów anielskich i świętych, którzy oddawali cześć Bogu Przedwiecznemu. W pewnym momencie Zbawiciel zwrócił się do Najświętszej Maryi Panny, aniołów i świętych, a nawet i do złych duchów z zapytaniem: „Na co zasłużyła sobie ziemia?”

– „Zasłużyła sobie na surową karę i na wieczny ogień” – odpowiedziały chóralnie złe duchy. Lecz Matka Najświętsza, aniołowie i święci, błagali Chrystusa Pana o miłosierdzie, mówiąc: „Czyż biedni ludzie, popadając w grzechy ciężkie, nie tracą Boga jako Ojca? Czyż wtedy nie stają się duchowymi sierotami? To wówczas, tym bardziej potrzebują naszej miłości i opieki!”

Aniołowie święci, których wrażliwość dla różnych form naszego sieroctwa jest ogromna, wspierajcie nas swoją modlitwą, byśmy nigdy nie utracili Boga jako Ojca i mogli razem z Wami uwielbiać Boży Majestat w Królestwie niebieskim przez całą wieczność. Amen.

Ks. Henryk Skoczylas CSMA

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (5/2009)\