Biografia z anielskich interwencji

Dobiegający końca rok 2017, rok 100. rocznicy objawień fatimskich, jawi się w życiu chrześcijanina jak rok szczególnie związany z Matką Bożą. Wielu naszych czytelników gościło zresztą niedawno przed jej obliczem w ramach drugiej pielgrzymki Czcicieli, Rycerzy i Bractwa Szkaplerza św. Michała Archanioła na Jasną Górę. Ale Czarna Madonna i św. Michał Archanioł zawitali również w tym roku do literatury popularnej. A wszystko dzięki książce znanego pisarza, autora licznych kryminałów, Remigiusza Mroza…

 

W wywiadzie dla portalu Spider’s Web przyznał Pan, że jest osobą wierzącą. Jak więc praca nad „Czarną Madonną” wpłynęła na Pana przeżywanie wiary i rozumienie Boga? Czy było to doświadczenie umacniające czy potęgujące wątpliwości w tej materii?

 

Zdecydowanie umacniające! Zarazem jednak dość niepokojące, gdyż miałem poczucie, że zbliżam się do sfery, która bynajmniej nie wiąże się z komfortem. Powtarzałem sobie wprawdzie, że pracuję nad fikcją literacką i właściwie niczym nie różni się to od budowania fabuły kryminalnej, ale i tak nie udało mi się uniknąć kilku nieprzespanych nocy.

 

W posłowiu do „Czarnej Madonny” napisał Pan, że spodziewał się, że research do horroru religijnego nie będzie należał do najłatwiejszych. Lektura książki dowodzi jednak, że był on pogłębiony i kosztował mnóstwo pracy. Co w trakcie tych prac researcherskich nad powieścią było dla Pana największym odkryciem? Czy pojawiło się coś, co zmieniło zasadniczo Pana myślenie o wierze i Kościele katolickim?

 

Nie, gdyż cały research sprowadzał się właściwie do pogłębiania wiedzy, a nie zdobywania jej od zera. I mimo że napawał mnie dużym niepokojem, był jednym z najciekawszych, jakie przyszło mi przeprowadzać. Dzięki pracy nad „Czarną Madonną” znacznie lepiej poznałem „Dzienniczek” św. Faustyny, historię Jasnogórskiego Obrazu i kwestie związane z opętaniami. W tym ostatnim wypadku starałem się skupiać na pozycjach znajdujących się jak najdalej od szeroko pojętej popkultury – choć ostatecznie musiałem zatoczyć pełne koło, wplatając tę tematykę w odpowiednią konwencję powieści.

 

Z dotychczasowych wywiadów dowiadujemy się wiele o Pana inspiracjach Larssonem czy Kingiem, czyli, w jakimś sensie, kolegami po fachu. Ale czy zagłębiał się Pan również w dzieła bardziej metafizyczne (poza „Traktatem o łuskaniu fasoli” oczywiście 😉 ), religijne? Biblię? Jaką lekturę z tego segmentu gotów byłby Pan polecić czytelnikom?

 

Metafizyka kulturalna wiąże się dla mnie przede wszystkim z muzyką, a w sferze literackiej raczej z krótkimi formami, niekoniecznie prozatorskimi. Jeśli zaś o nie chodzi, to od lat z ciekawością obserwuję to, co robi Szymon Hołownia – jego książki nie dość, że są ciekawe, to w lekki sposób dostarczają odpowiedzi na wiele pytań „ciężkiego kalibru”. Ostatecznie jednak jestem zwolennikiem poglądu Stephena Kinga, który twierdzi, że w każdej powieści tkwi pewna refleksja i nieuchwytny pierwiastek metafizyczności. Czasem zbliżamy się do niego już podczas pierwszego czytania, czasem dopiero po ponownej lekturze. Nawet w kryminale, który na pierwszy rzut oka tętni przemocą, często można doszukać się wartości dodanej.

 

We wspomnianym posłowiu, ale i dzisiaj, mówił Pan m.in. o lekturze wspomnień śp. Gabriela Amortha (był kiedyś naszym rozmówcą) i innych egzorcystów, która owocowała poczuciem niepokoju czy sennymi koszmarami. Podobne „objawy” zgłaszała również i recenzentka Pana książki z katolickiego portalu Aleteia czy liczni czytelnicy. Co takiego szczególnego jest w horrorze religijnym, że potrafi nastraszyć bardziej niż „wilkołaki, nawiedzone hotele i Plymouthy Fury”?

 

Dla osoby wierzącej jedna, kluczowa rzecz. Realizm. Stephen King pisząc „To”, czy inne ze swoich najbardziej znanych horrorów, musiał przekonać Czytelnika, że wszystko, co się dzieje, właściwie mogłoby mieć miejsce naprawdę. Trudno to zrobić, jeśli pod postacią zła pisarz stara się przedstawić samochód, psa czy klauna. W przypadku horroru religijnego i wierzącego odbiorcy, nie trzeba nikogo do niczego przekonywać.

 

Czy liczył się Pan z tym, że również czytelnicy „Czarnej Madonny” w każdym odgłosie dopatrywać się będą pukania demona i budzić z krzykiem? Czuł się Pan za nich w jakimś sensie odpowiedzialny? Jak Pan odbiera takie ich reakcje?

 

Spodziewałem się, że może tak być (śmiech). Ale nie miałem pojęcia, że reakcje będą występować u tak wielu Czytelników i z taką intensywnością. Niektórzy pisali do mnie, że po wielu latach po raz pierwszy zaczęli się modlić. A już zupełnie zadziwiło mnie pojawienie się przy recenzjach hashtaga #OraProNobis! Czego jak czego, ale takich akcentów w mediach społecznościowych się nie spodziewałem. Ktoś powie o tempora, o mores, ale wydaje mi się, że w gruncie rzeczy to bardzo pozytywne zjawisko.

 

Wspomniana już recenzentka też napisała, że po lekturze „Czarnej Madonny” zaczęła się więcej modlić. Jak Pan odbiera tego rodzaju puentę?

 

Jako najlepszą możliwą recenzję, która pomaga rozwiać wątpliwości – wątpliwości, które towarzyszyły mi właściwie od kiedy tylko zasiadłem do pisania tej powieści. Raz po raz odczuwałem pewien dyskomfort, nie wiedząc, czy nie wkraczam przypadkiem w sferę, która powinna pozostać jednak poza kartami powieści. Nie ma wprawdzie w „Czarnej Madonnie” rzeczy obrazoburczych, ale samo tworzenie fikcji w sferze opętań jest wkroczeniem na terytorium, od którego najlepiej trzymać się z daleka.

 

Czy dziś, gdy te emocje zapewne nieco opadły, trzyma się Pan zdania, że nie napisze już więcej horroru religijnego?

 

Zdecydowanie! A jeśli kiedyś zacznę zmieniać zdanie, postaram się przypomnieć sobie, jak mozolnie pisało się rankami po nieprzespanych nocach (śmiech).

 

„Czarna Madonna” rozpoczyna się od wspomnienia widzenia Leona XIII i modlitwy do św. Michała Archanioła, którą po tym widzeniu ułożył. Czy znał Pan wcześniej tę modlitwę i modlił się nią?

 

Trafiłem na nią chyba po raz pierwszy przy okazji… gorącej politycznej dyskusji ze znajomym. Nie pamiętam, co dokładnie nas podzieliło, ale z pewnością były to jakieś ekonomiczne kwestie poruszone w Rerum novarum. Wymienialiśmy się argumentami jak werbalnymi ciosami, a ponieważ kolega był bardziej obeznany w temacie, szybko nadganiałem researchem związanym z Leonem XIII. Gdzieś przewinął się oczywiście wątek widzenia, a po latach, kiedy zaczynałem pracę nad „Czarną Madonną”, to właśnie od niego zacząłem. I dlatego właśnie od tej wzmianki rozpoczyna się cała historia w książce.

 

Postać św. Michała Archanioła, tak bliska wydającym nasz magazyn Księżom Michalitom, wspomniana jest również pod koniec książki, w scenie egzorcyzmów. Na ile znana była ona Panu wcześniej? Co wiedział Pan o św. Michale? Czy darzył Pan jego bądź innych aniołów szczególnym nabożeństwem? Jakim?

 

Święty Michał na dobrą sprawę kojarzy mi się z kościołem – nie instytucją, a samą świątynią. Wynika to z tego prozaicznego powodu, że to właśnie on jest patronem pierwszego kościoła, w którym regularnie bywałem jako dziecko. Nie była to wprawdzie moja parafia, ale mojej Mamy i Dziadków, stąd przez jakiś czas jeździliśmy właśnie tam. W samej książce św. Michała zabraknąć oczywiście nie mogło, jako że pojawiające się na jej kartach zło jest właściwie tym, z którym poradzić sobie najtrudniej. Tym, wobec którego Michał krzyknął „Któż jak Bóg!”.

 

Czy doświadczył Pan w swoim życiu interwencji, które przypisuje Pan Aniołowi Stróżowi? Jeśli tak, proszę je opisać.

 

Pewnie, jak każdy z nas. Ale żeby opisać je wszystkie, zamiast odpowiedzi na pytanie, trzeba byłoby przyjąć formę biografii.

 

Centralne miejsce w powieści zajmuje jednak Matka Boża i jej wizerunki. Skąd taki wybór?

 

Dobre pytanie, na które chyba nie ma dobrej odpowiedzi. Najczęściej jest tak, że kołatają mi się w głowie różne pomysły na tytuł – w tym przypadku jednak od początku wiedziałem, że będzie to właśnie „Czarna Madonna”. Nie chodziło jednak o obraz, a o pieśń maryjną. Pamiętałem pewne nostalgiczne, melancholijne wykonanie, idealnie wpisujące się w atmosferę, która w zamyśle miała panować w powieści.

 

W pewnym momencie „przygody” główny bohater i zarazem narrator „Czarnej Madonny” udaje się w poszukiwaniu pomocy do Pani Jasnogórskiej. Z Pańskiego Opola do Częstochowy jest 100 kilometrów, bliżej jeszcze niż z Wrocławia, w którym rozgrywa się większa część akcji powieści. Czy zdarza się Panu jeździć na Jasną Górę?

 

Nawet niecałe sto, jesteśmy prawie po sąsiedzku! W Częstochowie najczęściej bywałem przejazdem, ale na Jasnej Górze oczywiście też zawitałem. Z największą determinacją pojawiłem się oczywiście tuż przed maturą (śmiech).

 

A może ma Pan w domu wizerunek „Czarnej Madonny”?

 

W domu nie, ale od lat noszę ten wizerunek w portfelu. Właściwie nawet nie wiem, od kiedy – ale na tyle długo, że powycierał się już na bokach.

 

„Czarna Madonna” nie jest jedyną książką, w której ociera się Pan o chrześcijański system wartości. Główna bohaterka chyba najbardziej znanej Pana powieściowej serii, Joanna Chyłka, mimo skomplikowanej sytuacji osobistej nie chce słyszeć o aborcji, zwraca się też ku religijności. Na ile nasyca Pan bohaterów swoich książek swoimi osobistymi poglądami?

 

Staram się w ogóle tego nie robić, stąd niektórzy moi bohaterowie są wierzący, inni nie. Jedni broniliby jak lwy koncepcji społecznej koncepcji gospodarki z Rerum novarum, inni twierdziliby, że rola państwa jej w niej zbyt szeroka i dopiero Quadragesimo anno Piusa XI odpowiednio ją nakreśla. Niektóre moje postaci głosują na lewicę, inni na prawicę. W serii politycznej bohaterowie przerzucają się argumentami właściwymi dla swoich środowisk, a najlepszym komplementem jest dla mnie to, że nikt nie potrafi jednoznacznie przesądzić, jakie są moje poglądy (śmiech). To właściwie sytuacja, do jakiej każdy autor dąży – bo to pozwala sądzić, że bohaterowie stali się autentyczni.

 

Poprzednie Pana powieści częściej niż o sąd ostateczny zahaczały o tradycyjne sale sądowe. Jak Pan rozumie słowo „sprawiedliwość”? Kto jest dla Pana ostateczną instancją ją wymierzającą? I jakie jest Pana wyobrażenie na ten temat?

 

Sprawiedliwość jest wyzwaniem. A może nie ona sama w sobie, a właśnie jej pojmowanie, czy konkretniej chęć jej wymierzenia. Bo czym powinna być, kiedy weźmiemy pod uwagę ludzi zabijających dzieci? Franciszek podczas mszy w Medellin w Kolumbii mówił o długoletnim konflikcie w tym kraju i krzywdach, jakie spotkały to rozdarte na pół społeczeństwo. Za jedno z największych wyzwań przyjął właśnie to, o czym rozmawiamy – pragnienie sprawiedliwości. Jan Paweł II pisał o prymacie miłości nad sprawiedliwością. Właściwie całe Rerum novarum Leona XIII też jest poświęcone sprawiedliwości, choć rozumianej jako porządek społeczny. Trudno więc udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Może dlatego, że wykracza poza to, co powinniśmy rozumieć.

 

W licznych wywiadach opowiadał Pan o żelaznej dyscyplinie dnia roboczego pisarza. O pogłębionym researchu też już wspominaliśmy. Czy talenty literackie rodzą się wyłącznie z ciężkiej pracy, czy też czuje się Pan obdarzony czymś, co nieraz określa się mianem „Bożej iskry”?

 

Dla osoby wierzącej ten pierwiastek jest we wszystkim, choć zawsze protestuję, kiedy ktoś mówi o talencie. Stephen King stwierdził kiedyś, że stanowi on jedynie ułamek sukcesu pisarskiego, o ile w ogóle. Za główny czynnik przyjmował wytrwałość, systematyczną i ciężką pracę. I wydaje mi się, że to prawda – a nawet że w tej kwestii wśród pisarzy panuje konsens. Różnimy się może tylko w pojmowaniu tego, dzięki czemu lub komu możemy robić to, co robimy.

 

z Remigiuszem Mrozem

pisarzem, autorem powieści „Czarna Madonna”

rozmawiał

Karol Wojteczek

współpraca: Ks. Piotr Prusakiewicz CSMA

 

 

Artykuł ukazał się w listopadowo-grudniowym numerze „Któż jak Bóg” 6-2017. Zapraszamy do lektury!