Rozmowa z Marią Bieńkowską-Kopczyńską, artystką-malarką z Krakowa.
Na początku zapytałbym o obraz, artystę i styl w malarstwie szczególnie Pani bliskie.
U mnie jest to zmienne. Na przykład niegdyś nie podobał mi się El Greco, obecnie go uwielbiam. Widziałam jego obrazy w najsłynniejszych muzeach świata: Prado, Luwr, Budapeszt. Wielkie przeżycie. Odkrywam ciągle coraz głębsze pokłady mistycyzmu zaklęte w jego dziełach. Jeżeli chodzi o okres historyczny, najważniejsze pozostają dla mnie wieki średnie oraz wczesny renesans, szczególnie włoskie trecento. Z malarzy uprawiających tematykę anielską najbliższy jest mi Fra Angelico, jego dobre duchy tchną autentyczną dobrocią.
Podobno podczas pierwszego pobytu na Gargano doznała Pani głębokiej odnowy duchowej?
W 2001 roku namówiona przez znajomych, pojechałam na pielgrzymkę z księżmi michalitami. Jako ateistka zamierzałam po prostu pozwiedzać ciekawe miejsca znajdujące się na trasie, postanowiłam unikać modlitw i tych wszystkich obrzędów religijnych, które wydawały mi się rodem z głębokiego średniowiecza. Tymczasem już w autokarze zostałam otoczona przez anioły – i to dosłownie, bo obok podróżowało małżeństwo o nazwisku Anioł. W Rzymie planowałam odłączyć się od pielgrzymki na własną rękę pojechać do Florencji. Nie przewidziałam tylko tego, że pilot dla naszego bezpieczeństwa pozbiera wszystkie paszporty i zatrzyma je w depozycie. To nastręczało pewien problem. Powiedziałam sobie „Niech się dzieje, co chce”, ale po Rzymie i tak chodziłam sama. Wielki wstrząs przeżyłam na Monte Cassino. Obejrzeliśmy wzruszający film o Ojcu Pio, to pod jego wpływem zaczęłam rozważać jakby całe swoje dotychczasowe życie, coś we mnie pękło, do końca nie jestem w stanie tego opisać. Kiedy nazajutrz w Gargano, w dniu odpustu św. Michała Archanioła, spotkałam polskiego księdza, wdałam się z nim w dłuższą rozmowę, której efektem była decyzja o spowiedzi. Czekałam na nią 5 godzin i ten czas stal się dla mnie czymś niezwykłym. Dotarła do mnie świadomość przełomowej sytuacji w życiu. Uczestniczyłam w walce duchowej, toczącej się na niebie o moją duszę. Przeżycie wprost niezwykłe, stopniowo jakby na nowo odkrywałam samą siebie, własną godność.
Rozważając życiowe zwycięstwa i klęski, zrozumiałam, iż najgorsze było moje odejście od Boga. W tych przełomowych chwilach duchowo wspierały mnie znajome osoby z pielgrzymki. Myślę, iż to właśnie wtedy znalazłam swoje nowe miejsce w życiu.
Monte Cassino i Gargano okazały się zatem dla Pani miejscami arcyważnymi. A jakie są Pani genius loci w Polsce?
Moje pierwsze umiłowane miejsce, ot, taki utracony raj dzieciństwa, to łąka przy rodzinnym domu w Owadowie koło Radomia. Czasem tu wracam, ale w zasadzie najlepiej czuję się we własnej pracowni malarskiej na ul. Kochanowskiego w Krakowie: stare sympatyczne domostwo, w którym niegdyś znajdowało się biuro Piłsudczyków, obecnie ruina z resztkami świetności sprzed prawie stu lat. Inne moje genius loci to sanktuaria maryjne. Po powrocie z pamiętnej pielgrzymki w roku 2001 zaczęłam intensywnie jeździć po sławnych miejscowościach maryjnych: ukochane z nich to Kalwaria Zebrzydowska i Częstochowa, wielu łask doznałam w sanktuarium maryjnym w Błotnicy. Odkrywam ciągle nowe sanktuaria maryjne, spotykam w nich lekkość i duchowy spokój. Często zastanawiam się, dlaczego Matka Boża tak na mnie działa. Może dlatego, iż w jej obliczu zawsze dostrzegam niewysłowione piękno, anielskość i błogostan. Ta twarz to kwintesencja ciepła, miłości, macierzyństwa i dobra anielskiego. Zauważyłam, iż nawet w nieudolnych rzeźbach ludowych twarz Maryi jest uduchowiona i nieziemsko piękna.
Maluje Pani dużo aniołów. A diabły?
Zdecydowanie unikam tej tematyki. Nawet kiedyś ktoś mnie o diabla poprosił, ale tego nie uczyniłam. Każda kreacja to nie tylko samo przelanie myśli na płótno lub inne tworzywo. To przede wszystkim intensywna praca duchowa, to poruszenie tych sfer niewidzialnego świata, które potem za człowiekiem idą. Gdybym zaczęła malować diabły, byłoby to równoznaczne z zaproszeniem ich do siebie.
Czy posiada Pani jakieś marzenie dotyczące malarstwa? Może ja-kiś niezrealizowany od lat projekt, zamysł?
Znalazłam się kiedyś w Żydowie, małej miejscowości pod Barlinkiem w województwie zachodniopomorskim. Zachwyciłam się ogromnymi poniemieckimi, perfekcyjnie murowanymi stodołami. Piękne i wymarzone obiekty na katedry. Wtedy przyszedł mi impuls-marzenie, aby przerobić taką stodołę na katedrę i tam malować anioły.
Wszystko przed Panią, stodoły czekają Ale są ograniczenia przyziemne, przepisy i finanse. Rodzi się pytanie o ograniczenia artysty i zakres jego wolności, o odpowiedzialność.
Jako artystka-malarka nie miałam takich dylematów. Nigdy nie musiałam podejmować prac i tematów, które byłyby sprzeczne z moim imperatywem wewnętrznym, z moimi przekonaniami. Dużo myślę o wolności artysty i wolności sztuki. Wielokrotnie bywa tak, iż Jeden obraz jest pusty duchowo i zimny, inny posiada metafizyczną głębię. Jak wspomniałam, jest to niezależne od warsztatu twórczego, poprawności formalnej, tzn. dzieło profesjonalne może być duchowo puste, a dzieło amatorskie tchnąć metafizyczną głębią. Sztuka jest sprawą ducha. Artysta poddaje się tworzeniu, a umysł tego do końca nie kontroluje.
Maluję odruchowo i instynktownie. Na płótnie pozostają emocje artysty, jego stan psychiczny. Jeżeli artysta tworząc obcuje z dobrem, wówczas bez wątpienia odczujemy to w jego dziele. Dlatego kupując obraz, musimy dobrze się zastanowić: zabierając dzieło do domu, zabieramy także ducha artysty.
Rozmawiał Herbert Oleschko
Wywiad został opublikowany w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” nr 6(102) listopad – grudzień 2009