Św. Michała Archanioła znamy przede wszystkim jako patrona i obrońcę Kościoła oraz pogromcę Szatana. Świetnie „sprawdza się” on jednak również jako patron współczesnej młodzieży, cierpiącej na deficyt wartościowych wzorców do naśladowania. O największych bolączkach młodego pokolenia i sposobach przeciwdziałania im opowiedział w obszernej rozmowie ks. Tomasz Kostecki, duszpasterz harcerzy, katecheta, internetowy ewangelizator.
W jednym z pierwszych filmów na YouTubie opowiada Ksiądz o genezie nazwy kanału: „Wół i Osioł”. Zwierzęta te symbolizują ciężką pracę i pokorę, ideały bliskie skądinąd markiewiczowskiej i michalickiej „powściągliwości i pracy”. Czy rzeczywiście są to kluczowe cechy/wartości umożliwiające w dzisiejszych czasach osiągnięcie powodzenia w zamierzonych staraniach? Media bombardują nas raczej obrazkami tych, którzy doszli do sukcesu przez skandale, krzykliwość…
W przypadku tego osła dodałbym jeszcze upór. <śmiech> Przede wszystkim jednak podkreśliłbym, że zarówno ciężka praca, jak i cierpliwość, są to wartości głęboko ewangeliczne. Dobrze obrazuje to przypowieść o siewcy. Zapytałbym więc raczej, czy istniały czasy, w których Ewangelia „pasowałaby” do świata? Chyba nigdy takich nie było.
Rzeczywiście, zderzam się w swojej posłudze wychowawcy z podejściem „na już”. Młodym ludziom często brakuje cierpliwości. Zadają pytania, ale wcale nie chce im się czekać na odpowiedź. Szybko się rozkojarzają. Wydaje im się często, że coś im się uda, „przyfarci”. Co ciekawe myślenie to działa w jedną tylko stronę. Wychodząc z przekonania, że mogą w jednej chwili coś zyskać, młodzi zapominają, że również w jednej chwili mogą wiele stracić.
Podam taki przykład. Młodzi ludzie, przed przyrzeczeniem harcerskim, odbywają ze mną rozmowę. Proszę ich o przeczytanie przed tym spotkaniem lektury, wybranej książki, o której potem dyskutujemy. Na ostatniej takiej rozmowie okazało się, że na pięciu kandydatów, czterech nie doczytało tej książki do końca. Myśleli, że im „się uda”.
Moje doświadczenie pokazuje jednak, że do postawy cierpliwości się dorasta. Ludzie prędzej czy później nie są w stanie wytrzymać tempa narzucanego im przez świat. A wtedy zmieniają swoje priorytety.
Czy wspomniane harcerstwo, w którym Ksiądz posługuje, ma jeszcze szansę być przestrzenią formowania do tego rodzaju dojrzałości na większą skalę?
Na pewno nie jest ono ruchem tak masowym, jak było kilkadziesiąt czy nawet kilkanaście lat temu. Dziś popularnością cieszą się przede wszystkim inicjatywy dające młodym konkretne umiejętności – obozy językowe czy sztuk walki. Harcerstwo, którego celem jest w pierwszej kolejności ukształtowanie w młodym pewnej postawy – postawy służby, nie wydaje się przy powyższych propozycjach szczególnie atrakcyjne. Jego celem nie jest nabywanie umiejętności samych w sobie, a poprzez te nowe umiejętności, nazywane sprawnościami, kształtowanie pożądanych cech charakteru, cnót, oraz walka z tymi cechami, które są naszymi wadami.
Twórca polskiego skautingu, Andrzej Małkowski, był propagatorem prowadzenia dzienniczka pracy nad sobą. Każdego dnia, wieczorem, harcerz dokonywał rozrachunku tego, co mu się w danym dniu udało, a nad czym musi jeszcze popracować. W niektórych środowiskach harcerskich praktyka ta przetrwała po dziś dzień. Choć są też i takie grupy, którym chodzi już jedynie o to, aby było miło i wesoło. Wiele tu zależy od mądrości wychowawców.
Co do zasady jednak harcerstwo pozostaje ruchem dla tych, „którym się chce”. Historycznie było ono szkołą formacyjną dla narodowej elity. Elity rozumianej jako wspólnota ludzi odpowiedzialnych, moralnych, z charakterem – takich, na których można polegać. Człowiek ukształtowany przez harcerstwo to człowiek ukształtowany komplementarnie – w myśl zasady DDC (Duch-Dusza-Ciało).
Jakimi konkretnie narzędziami posługuje się harcerstwo w prowadzonej przez siebie formacji?
Odwołajmy się do wspomnianego już przykładu wady, jaką jest niecierpliwość. Świetną odpowiedzią na nią jest właśnie system harcerskich sprawności, które trzeba gromadzić, by uzyskiwać kolejne stopnie. Nie da się ich posiąść od razu. Ich opanowanie wymaga cierpliwości, regularności, nierzadko wielu prób.
Ich zdobycie wiąże się zaś z odpowiedzialnością. Skoro posiadasz jaką sprawność to znaczy, że możemy na Tobie w jej zakresie polegać. Jeśli przydzielono Ci wartę, to ją pełnisz. Jeśli masz służbę na kuchni, robisz tam swoje, bo nie będziesz miał co jeść. Tego jasnego przedstawiania wymogów i obowiązków też w dzisiejszym świecie brakuje.
Idźmy dalej. Tam, gdzie harcerstwu towarzyszy opieka duszpasterska, rolę nie do przecenienia odgrywa życie sakramentalne. Zwłaszcza sakrament pokuty i pojednania, który, stosowany regularnie, też jest świetnym narzędziem pracy nad własnymi słabościami.
Niezwykle ważne w harcerskim procesie formacyjnym jest także braterstwo. Młodszy brat dojrzewa u boku starszego. W relacji z drugim człowiekiem, obserwując go, również uświadamiamy sobie nad czym sami jeszcze musimy pracować i jak to robić. To szczególnie ważne w sytuacji, gdy wiele dzieci wychowuje się jako jedynacy, bez starszego rodzeństwa, ale też przy nieobecności ojców czy nawet obojga rodziców. Brak im wzorów, z których mogłyby czerpać.
Właśnie, wątek rodziców, jest kolejnym, który pragnąłem poruszyć. Czy można liczyć na ich współpracę w tym dziele formacyjnym? Kilka lat temu odbił się szerokim echem w mediach list harcerskiego weterana, ubolewającego nad problemem nadopiekuńczości. Wielu rodziców nie wyobraża sobie, by ich dziecko mogło wziąć do ręki ostry, szwajcarski scyzoryk czy samemu rozpalać ognisko.
Na szczęście rodzice nie jeżdżą z nami na obozy. <śmiech> Rodzic, który powierza swoje dziecko harcerstwu, musi rozumieć, jaki jest sens przynależenia do takiej organizacji, i potrafić jej zaufać. Nie da się być harcerzem „w inkubatorze”.
Bardzo podoba mi się w tym względzie podejście Zawiszaków. Tam rodzic musi oficjalnie poprosić wspólnotę o przyjęcie jego dziecka. Staje w pozycji proszącego, a nie żądającego. To niezwykle istotna różnica, ponieważ roszczeniowość rodziców potrafi być bardzo dużym problemem.
Jakie w takim razie szanse powodzenia ma formacja młodego człowieka, w harcerstwie, szkole czy jakiejkolwiek innej wspólnocie, gdy w domu jest on wychowywany w duchu zgoła przeciwnym? Czy jego ewentualne deficyty, czy to na płaszczyźnie duchowej czy emocjonalnej, są do nadrobienia? Czy będzie miał on szansę zdać sobie w ogóle z nich sprawę?
Prawidłowość naszych uczynków rozeznajemy według kryterium ewangelicznego – po owocach. Patrząc na owoce swoich działań, nawet osoba wychowywana według antywartości jest w stanie rozeznać, że czyni źle. Oczywiście nie zawsze jest to proste. Sam znam chłopaka, który, pod wpływem harcerstwa, zaczął chodzić do kościoła. Szybko jednak przestał, gdyż śmieli się z niego… jego właśni rodzice. Błędy wychowawcze są czymś nieuniknionym, nie ma domu idealnego. Każdy z nas opuszcza dom rodzinny z mniejszymi bądź większymi deficytami – w kwestii wiary, umiejętności budowania relacji itd.
Co więc może zrobić wychowawca, aby pomóc podopiecznemu nadrobić te „zaległości”?
Powtarzam często, że można doprowadzić osła do wodopoju, ale napić się za niego nie da. Wychowawca ma przede wszystkim dawać przykład. Pokazywać samym sobą jakie korzyści przynosi rozwój każdej ze sfer – ducha, duszy i ciała. Wychowawca, który ma te sfery życia uporządkowane, będzie też wiedział co podpowiedzieć podopiecznemu. Rozszerzyłbym zresztą tę odpowiedzialność na wszystkich dorosłych. Każdy z nas ma swoim życiem dawać młodym przykład właściwego postępowania.
Ważny jest w tym wszystkim również aspekt poświęcania drugiemu człowiekowi czasu, spędzania go razem. Zrozumiałem to prowadząc swego czasu rekolekcje dla ojców. Zobaczyłem, jak ważnym ich elementem jest sama możliwość spędzenia przez ojców większej ilości czasu z ich synami, rozmowy. Oczywiście msza św., sakramenty, słowo, modlitwa – to wszystko było w tych rekolekcjach bardzo ważne. Ale bez tej przestrzeni na spędzenie razem czasu, na rozmowę, nie byłyby one pełne. Ten aspekt budowania relacji jest szczególnie ważny w sytuacji, gdy większość młodych ludzi spędziło ostatnie dwa lata w izolacji.
W harcerstwie funkcjonuje dodatkowo coś takiego jak „wieczory szczerości”. Bracia rozmawiają wtedy szczerze między sobą, mówiąc również o tym, co w zachowaniu innych im się nie podobało. Wszystko oczywiście w możliwie życzliwym tonie i z zachowaniem dobrej intencji. Mówiąc o błędach po to, by nad nimi pracować, a nie dla samego wytykania. Gdy słyszysz podobną uwagę od jednej, drugiej, trzeciej osoby, może rzeczywiście powinieneś się zastanowić nad tym, czy nie mają one racji.
Oczywiście czasem, w poważniejszych przypadkach, konieczne może okazać się skorzystanie z pomocy specjalisty. Specjalistami od duszy są kapłani, od ducha-umysłu – psychologowie, od ciała lekarze. Chrystus jest uzdrowicielem i sam znam wiele przypadków fantastycznych uzdrowień, ale nie możemy też próbować naszych problemów „zamodlić”. Po coś nam Pan Bóg tych lekarzy czy psychologów dał, choć idąc na terapię warto zadbać, aby trafić do psychologa, który nie będzie negował wizji świata opartej na wierze. Zdarzało mi się spotykać młodych z tak poważnymi deficytami osobowościowymi, że pomoc mądrego psychologa była wręcz niezbędna.
Wyjaśnijmy tu może naszym czytelnikom nieco szerzej, czym jest koncepcja DDC (Duch-Dusza-Ciało), do której się Ksiądz odwołuje. Dlaczego równowaga czy komplementarność pomiędzy tymi trzema płaszczyznami jest tak ważna?
Zacznijmy może od tego, że DDC to chrześcijańska wizja człowieka. Bóg widzi nas jako duszę, ciało i ducha-umysł. Jest w takim mówieniu o człowieku elementarna uczciwość. Ciało i umysł czynią z człowieka animal rationale, zwierzę rozumne. Intuicyjnie już jednak czujemy, że taka definicja nie określa nas w sposób pełny. Właśnie dlatego, że nie uwzględnia ona czynnika nadprzyrodzonego, duszy. Odczuwane przez człowieka poczucie dobra, piękna, prawdy, sprawiedliwości, dążenia do nieśmiertelności – to wszystko wykracza poza „kompetencje” ducha rozumianego jako umysł. Za percepcję tego rodzaju odpowiada właśnie dusza – to, co w każdym z nas jest Boskie, nie-ludzkie. Ks. Tomas Halik, czeski kapłan, w jednej ze swoich homilii powiedział, że ciało bez duszy byłoby jednie prochem.
Wróćmy w takim razie do tego osła u wodopoju. Jeśli ktoś ma ochotę na Coca-colę, niekoniecznie będzie chciał zamoczyć usta w wodzie, niezależnie jak orzeźwiająca i życiodajna by nie była.
Gdy zdawałem egzamin na katechetę, prowadząca go Pani zapytała mnie, co zamierzam zrobić, aby przyciągnąć dzieci do katechezy. Odpowiedziałem, że nic. Egzaminatorka była zszokowana. Ale Jezus mawiał: „Jeśli chcesz…”. „Jeśli chcesz być doskonały…” (Mt 19, 21) itd. Pozostawiał człowiekowi wolną wolę. Trudno kogoś nawrócić na siłę.
Powtórzę też raz jeszcze – do Boga przyciąga konkretny człowiek. Swoją postawą. Gdyby bowiem nawet był najbardziej oczytany, a brakłoby mu dobroci, człowieczeństwa, nikogo by nie przyciągnął.
Jako katecheta, duszpasterz młodych, muszę też dbać o to, aby przekazywana przeze mnie nauka była maksymalnie czysta. Abym nie mówił uczniom, co na dany temat sądzi ks. Tomasz Kostecki, ale co mówi o nim Słowo Boże.
Jak katecheta ma zdążyć dać ten dobry przykład, gdy ma przed sobą 30-osobową klasę dwa razy w tygodniu po 45 minut?
Oczywiście w takim wymiarze czasowym jest to niewykonalne. Ale już, gdy uczniowie jadą z nami w góry czy na kajaki, tego czasu na nawiązanie relacji jest więcej. A widzę, że młodzi chcą się wygadać, mają potrzebę bycia wysłuchanymi. I ja też wówczas mam więcej przestrzeni, by pokazać im, że mi na nich zależy, że są dla mnie ważni.
Z drugiej strony te 45 minut dwa razy w tygodniu to i tak pewien „luksus”. Coraz więcej młodych całkowicie rezygnuje z religii…
Odwołam się tu raz jeszcze do przypowieści o siewcy. Część jego ziarna trafiła na skałę, część pomiędzy chwasty. Ale czy to powód, żeby przestać siać?
Zresztą ja akurat na brak uczniów nie narzekam. Choć z pewnością jestem jednym z najbardziej wymagających katechetów w Siedlcach… <śmiech<
To jak wygląda to sianie w praktyce? O czym Ksiądz mówi przez te 45 minut?
Przede wszystkim nauczyłem się nie gonić ślepo za programem nauczania. Jeśli ktoś z uczniów ma pytanie, na dowolny temat, zatrzymuję bieżącą katechezę i pochylam się nad nim. Okazuję w ten sposób młodemu człowiekowi szacunek i zyskuję szansę, aby przekazać mu kilka słów Słowa Bożego, których on wysłucha. Czasem zaszczepione w nim w ten sposób ziarno może zaowocować po wielu latach.
Oczywiście nie można też w tym wszystkim przekroczyć granicy bycia „zbyt fajnym”. Ja nie mam być dla moich uczniów kumplem. Mam być dla nich ojcem, przewodnikiem.
Tyle Ksiądz mówi o dawaniu przykładu, ale ten medal ma dwie strony. W ubiegłorocznym badaniu CBOS-u młodzi jako najczęstszą przyczynę odchodzenia od Kościoła podawali hipokryzję – niezgodność nauczania ludzi Kościoła z ich uczynkami. I rzeczywiście, trudno się dziwić myśleniu w rodzaju: „Jakie prawo ma mi dyktować co robić ksiądz, który sam okazuje się być pedofilem czy złodziejem?”. Każdy taki zły przykład odbija się echem dużo szerszym niż wiele nawet przykładów pozytywnych.
Gdy na pierwszych zajęciach z klasą 1 zapytałem przed trzema laty o to, z czym kojarzy im się ksiądz, uczniowie niemal chórem odpowiedzieli, że z pedofilią. Przy czym w zdecydowanej większości są to – i dzięki Bogu – przykłady zasłyszane w mediach. Nie neguję rzecz jasna dramatu ofiar pedofilii, ale nie jest to zjawisko, które zachodziłoby w każdej parafii. A takie wrażenie można odnieść słuchając niektórych mediów. Gdy mówię uczniom, że do większości przypadków pedofilii dochodzi w domach, w środowiskach rodzinnych na ogół są w szoku.
Pomimo tak negatywnych skojarzeń, oni chodzą na katechezę – to, co słyszeli, co im się wmawia w przestrzeni publicznej, ma się nijak do tego, czego doświadczają na co dzień. Nie spotkałem w swojej długoletniej posłudze katechety ucznia skrzywdzonego przez kapłana, nie tylko w kontekście seksualnym. Katecheza jest szansą na spotkanie „normalnego księdza” – dobrego człowieka Kościoła.
W jednym z wywiadów dziennikarz zapytał mnie kiedyś, jak sobie radzę z młodzieńczym buntem. Ja marzę o takim buncie! Marzę o lekcji, po której wrócę zmęczony i będę musiał doczytywać, aby odpowiedzieć na wszystkie pytania i zarzuty. Dużo większym problemem niż bunt uczniów jest jednak ich obojętność. Wielu nie robi różnicy czy dostaną dwójkę czy piątkę, skoro dwójka też daje zaliczenie. Niektórzy rezygnują też z katechezy z powodu słabych ocen – by nie zaniżać średniej. Pokutuje bowiem do dziś przekonanie, że z wiedzy katechetycznej należy stawiać same piątki lub szóstki.
Jeden z uczniów, którego zapytałem o przyczynę wypisania się z zajęć, odpowiedział: „Ja nic do Księdza nie mam, mi się religia podobała. Ale skoro nie muszę chodzić to mi już starczy”. Rodzicom tego chłopaka też było wszystko jedno, bo sami do kościoła też nie chodzili.
W sytuacji, gdy połowa moich uczniów nie uczęszcza na msze św., katecheza siłą rzeczy jest budowaniem bez fundamentów. Wiara kojarzy się z wymaganiami, a dziś króluje wygodnictwo. Aby zapragnąć żyć w świecie opartym na zasadach, często trzeba się najpierw zetknąć z tym, co gotuje nam świat zasad pozbawiony.
Ale zaraz… Przecież pokolenie rodziców dzisiejszych uczniów to pokolenie potężnych oaz, masowych pielgrzymek, KSM-u…
Wychodzi na to, że wiele w tym było niestety „uczestniczenia dla uczestniczenia”, motywowanego jedynie tradycją. Podobnie zresztą jak w tym jeszcze nieco starszym pokoleniu, dla którego przynależność do Kościoła była manifestacją sprzeciwu wobec komunistycznych władz.
Weźmy przykład choćby aborcji. Jeden z uczniów, którego kojarzyłem z konserwatywnych poglądów, zapytał mnie, czy popieram wprowadzenie całkowitego zakazu przerywania ciąży. Moja odpowiedź chyba go nie usatysfakcjonowała. Odpowiedziałem mu bowiem, że mamy w Polsce niemal 98% ochrzczonych. Formalnie wszyscy ci ludzie są katolikami. Wystarczy więc, aby polscy katolicy zaczęli żyć zgodnie z zasadami swej wiary i przestali dokonywać aborcji, a problem ten zniknie w naszym kraju samoistnie.
Czy jednak odejście od tego masowego, „pielgrzymkowego” duszpasterstwa na rzecz małych wspólnot nie jest demotywujące dla duszpasterza młodzieży uformowanego jeszcze w czasach tamtego „boomu”?
Wieloletnia posługa wśród młodych przyzwyczaiła mnie do pewnego rodzaju sinusoidy. Zdarza się, że młodzi „odwalają” coś takiego, że moje wkurzenie sięga zenitu. Innym razem potrafią zaskoczyć tak pozytywnie, że w życiu bym nie pomyślał, że na coś takiego ich stać. Gdy jedna wspólnota harcerska rozkwita, inna przeżywa kryzys. Po czasie sytuacja się odwraca. To duża szkoła cierpliwości, o której tyle mówiliśmy na początku rozmowy.
Przede wszystkim duszpasterz musi zawsze pamiętać, że to nie on zbawia młodzież. Zbawić może tylko Bóg. Kapłan ma „jedynie” nie ustawać w swojej posłudze. Podobnie jak rodzic, który wkłada w wychowanie dziecka całe serce, a i tak nie zawsze odniesie sukces, czasem jego pociecha pobłądzi.
Podam jeszcze jeden przykład, z posługi w szkole. Wielu moich wychowanków, bardzo fajnych uczniów, nie zaprasza mnie na wesela, bo pamiętają, że powiedziałem im, żeby nie zapraszali mnie, jeśli mieszkali razem przed ślubem. Tyle zapamiętali – że mają mnie nie zapraszać. Z jednej strony to oczywiście moja porażka. Z drugiej – to znaczy, że jednak coś zapamiętali.
Czy zdarzały się Księdzu momenty zwątpienia po takich niepowodzeniach?
Oczywiście! Inaczej nie byłbym człowiekiem…
Skąd więc czerpie Ksiądz nadzieję?
Cóż, w przypadku księdza odpowiedź powinna być zawsze oczywista – z wiary! Tak długo, jak głoszę Słowo Jezusa a nie swoje, mam pewność, że racja jest po mojej stronie. Bo Jezus to Prawda. Bóg strzeże mnie przed poważnymi kryzysami.
W jednym z trudniejszych momentów wydrukowałem też sobie i powiesiłem nad biurkiem słowa Stefana Żeromskiego: „Kto chce, szuka sposobu. Kto nie chce, szuka powodu”. Przypominają mi one o tym, że nie mogę ze swoich porażek robić wymówki dla zaniechania kolejnych prób ewangelizacji. Muszę od siebie wymagać. Bo jeśli nie – to co? Miałbym tych młodych zostawić?
Czasem też ta motywacja przychodzi od samych podopiecznych. Spotkałem kiedyś po latach jednego z uczniów; takiego, co do którego miałem przekonanie, że w ogóle nie słucha. Powiedział, ku mojemu zdumieniu, że często wraca do tego, o czym mówiłem na katechezie. Okazało się, że niejednokrotnie po lekcjach siedzieli jeszcze z kolegami na ławce w parku i dyskutowali o tym, co ich zaintrygowało. Z całą pewnością owoce pracy z młodzieżą nie są widowiskowe i, biorąc się za nią, trzeba o tym koniecznie pamiętać.
Jak rodziło się w Księdzu powołanie do pracy z młodzieżą i w ogóle do kapłaństwa?
Już jako mały chłopiec bawiłem się „w odprawianie mszy”, śpiewałem religijne pieśni. Bardzo lubiłem chodzić do kościoła, szybko zostałem ministrantem. Kościół był zawsze blisko mnie.
Bardzo wiele zawdzięczam przykładowi kapłanów, na których trafiłem jako młody człowiek. Ks. Marianowi Danilukowi, który był moim duszpasterzem w harcerstwie. Księżom z mojej rodzinnej parafii. Doświadczyłem z ich strony wiele dobra, czuję że swoją posługą spłacam zaciągnięty wtedy dług. Zobaczyłem dzięki nim, że kapłaństwo jest czymś normalnym. W harcerstwie też rodziło się moje pragnienie pracy z młodzieżą.
„Kropką nad i” była zaś jedna z pielgrzymek na Jasną Górę, w trakcie której słuchałem świadectw duchownych posługujących na Woodstocku. Pomyślałem wtedy, że też tak chcę. To znaczy: ja też chcę nieść młodym ludziom Boga. Pomagać im w biedzie nie tylko materialnej, ale i duchowej. Nie powiedziałbym jednak, aby była to z mojej strony decyzja spektakularna. Raczej będąca wynikiem dorastania do niej.
Oczywiście nie jest też tak, że to powołanie do pracy z młodymi musi być na wieczność. Czasem się zastanawiam czy przy tej różnicy wieku jestem jeszcze w stanie się z nimi zrozumieć. Nie znam przecież najnowszego slangu, skrótów, których używają itd.
Czy takie duszpasterstwo, nieprzystające do realiów, ale też języka współczesnego świata, ma rację bytu?
Zdarza się, że nachodzi mnie poczucie, że tworzymy dla młodych swego rodzaju „bańkę”. Świat, który budujemy we wspólnocie, w harcerstwie, na katechezie, jest zupełnie innym światem, niż ten, który czeka na nich na zewnątrz. Czasem jest nawet diametralnie inny od tego, czekającego na nich w domach. Duszpasterstwo młodych poprzez posługę wśród całych rodzin jest tym wyzwaniem, na które z pewnością powinniśmy położyć dodatkowy nacisk.
Czy często zdarza się, że młody człowiek, mimo formacji w domu i wspólnocie, i tak odchodzi od Boga? Co można wtedy zrobić?
Znam takie przypadki. Rodzice często obwiniają się wtedy o taki stan rzeczy. Pytam ich w takich sytuacjach: „Wolelibyście, aby Wasze dziecko chodziło do kościoła tylko ze względu na Was?”. Młodym trzeba pozwolić do pewnych decyzji dojrzeć.
Benedykt XVI, jeszcze jako kard. Ratzinger, zwracał uwagę na to, że żyjemy w cywilizacji, w której wiarę otrzymywało się niejako „w spadku”. A jak się coś dostało za darmo, bez osobistego wysiłku, ceni się to mniej, niż coś, na co sami zapracowaliśmy.
Poruszyliśmy w naszej rozmowie dość obszernie wątek bycia wzorem dla młodego człowieka, dawania mu przykładu. Zbliżając się do końca, chciałbym jednak odwołać się jeszcze do dwóch wzorów do naśladowania, których wizerunki witają nas w wejściu do miejsca, w którym jesteśmy [rozmowa odbyła się w stanicy harcerskiej w Żabcach – przyp. red.]. Dwóch pogromców smoka – św. Jerzy oraz św. Michał Archanioł. Dlaczego akurat oni czuwają nad młodymi w stanicy?
Ponieważ symbolizują walkę. Niegdyś Kościół na ziemi nazywano wojującym. Z biegiem czasu jednak nastąpiła jego „demilitaryzacja”. Filozofię walki zastąpiła filozofia świętego spokoju. Nie chodzi mi oczywiście o to, byśmy teraz od razu ruszali z mieczem na wrogów chrześcijaństwa.
Pierwszą i podstawową płaszczyzną walki jest dla chrześcijanina jego wewnętrzne „ja”, walka z własnym egoizmem. Na tę dychotomię pomiędzy pragnieniami ciała i ducha zwracał już uwagę św. Paweł. Nie znam człowieka, który doszedłby do jakiegoś dobra, bez wcześniejszej pracy nad sobą.
Kolejna kwestia: musimy nieustannie pamiętać, że nasz świat nie ogranicza się do tego, co widzialne. Jego immanentną częścią jest rzeczywistość duchowa. Duchowa, czyli składająca się z duchów – dobrych, jak św. Michał, ale również i złych.
Święci patroni naszych harcerzy przypominać mają też, że bycie dobrym człowiekiem to za mało. My mamy być ludźmi Bożymi, czyli świętymi. A świętość to walka – walka z własnym grzechem.
Co do zaś wyboru konkretnych, wspomnianych postaci. Obecność św. Jerzego jest oczywista – wszak to patron harcerstwa. A św. Michał? Jego wizerunek towarzyszył polskim, szlacheckim dworom na Kresach. A ja mam szlacheckie, kresowe korzenie. <śmiech>
Uważam wreszcie, że ważne jest, abyśmy otaczali się widzialnymi znakami, które przypominać nam będą o Bogu.
Św. Michał przypomina o nim również swoim imieniem… Jak Ksiądz rozumie płynące z niego zawołanie?
Ma ono niezwykłe bogactwo znaczeniowe. Po pierwsze – któż jak Bóg, czyli co innego niż Bóg? Możesz wyrzec się Boga, ale co Ci wtedy zostaje? Dla czego lub kogo żyjesz, komu oddajesz się w „opiekę”? Gdy Bóg w człowieku „umiera”, umiera w człowieku to, co najświętsze, najbardziej wyjątkowe. A jednocześnie – wnętrze człowieka nigdy nie jest „ziemią niczyją”. Gdy wyprosimy z niego Boga, od razu jego miejsce zajmie diabeł.
Po drugie – któż jak nie Bóg ma moc wygrywania ze złem? Do kogóż innego możemy się odwołać w sytuacjach po ludzku beznadziejnych? Kto inny może wtedy zadziałać? Ale też – nie możemy próbować wymuszać na Bogu interwencji. On najlepiej zna czas, w którym Jego działanie przyniesie owoce.
Ma Ksiądz doświadczenie jakiegoś szczególnego wstawiennictwa ze strony swojego „szlacheckiego” patrona?
Często wzywam jego pomocy w chwilach zetknięcia ze złem: w momentach pokusy, przed trudną rozmową czy wysłuchując szczególnie wstrząsającej spowiedzi. Modlę się do niego egzorcyzmem Leona XIII. Chociaż najczęściej chyba zwracam się o pomoc do św. Antoniego. Nieraz już pomógł mi znaleźć zgubione klucze. <śmiech>
Z ks. Tomaszem Kosteckim,
duszpasterzem harcerzy i katechetą,
twórcą kanału YT „Wół i Osioł”,
współtwórcą Fundacji DDC (Duch-Dusza-Ciało)
rozmawiał
Karol Wojteczek
Współpraca:
ks. Piotr Prusakiewicz CSMA
Karolina Szydłowska
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (4/2022)