Lubię Ekwador. Uważam, że to państwo jest swego rodzaju ewenementem na światową skalę. Krajem, który mógłby tak naprawdę swobodnie przemianować swoją nazwę na „Ameryka Południowa mini”. Wystarczy rzut oka na mapę tego państwa, by zorientować się, że chcąc poczuć, jak smakuje krajobraz latynoskiego kontynentu, wystarczy spędzić kilka tygodni w Ekwadorze. Dlaczego? Dlatego, że Ekwador to Ameryka Południowa w pigułce. Przyjrzyjmy się mapie.
Jego powierzchnia odpowiada 90% powierzchni Polski. Z tą różnicą, że Ekwador posiada przy tym kilkanaście stref krajobrazowych. To wręcz niewiarygodne – pacyficzne, upalne wybrzeże dzieli od ośnieżonych stożków wulkanicznych sięgających ponad 6000 metrów nad poziom morza nie więcej jak 150 kilometrów w linii prostej (!). Wschodnie stoki tak zwanej Alei Wulkanów porasta już natomiast górska odmiana wiecznie zielonego lasu deszczowego. A wystarczy kolejne 100 kilometrów, by znaleźć się w zupełnie dzikim, nietkniętym ludzką ręką, zielonym zakątku dorzecza Amazonki. Ekwador stanowi perłę południowoamerykańskich pejzaży. To taka swoista szkatułka zawierająca w sobie wszystko to, co na tym kontynencie najwspanialsze.
Łakomy kąsek
Jesteśmy w środkowej części Ekwadoru. Na pogórzu Sierra. W niewielkiej miejscowości Baños. Przez niektórych polskich turystów nazywanej „ekwadorskim Zakopanem”. To jednak duże nadużycie. Góry stanowią bowiem zaledwie cząstkę atrakcji, dla których przybywają tutaj setki tysięcy turystów rocznie. Dla większości z nich Baños to stolica raftingu, skoków na bungee i wreszcie… gorących kąpieli. Wokół rozciągają się aktywne pasma wulkaniczne. Mogące wybuchnąć praktycznie w każdej chwili. Tutejsi mieszkańcy raczej już przywykli do życia na cykającej bombie.
Jednak to ani wulkany, ani gorące źródła, ani skoki na bungee nie były tym, co skusiło mnie, aby odwiedzić to ekwadorskie miasteczko. Miasteczko, w którym, jak się potem okazało, miałem okazję przekonać się o skuteczności anielskich interwencji.
Tak się bowiem składa, że Baños jest ostatnią miejscowością ulokowaną jeszcze na wyżynach. Gdy skierujemy się na wschód, przed nami już tylko zjazd w dół. W kierunku zielonej selwy. Zjazd po pięknie przygotowanych asfaltowych nitkach. Aż się prosi o rowery. I miejscowi dobrze o tym wiedzą.
Biznes rowerowych wypożyczalni kwitnie tu jak mało gdzie. Wizja bezwysiłkowego zjazdu rowerem z gór prościuteńko do wiecznie zielonego lasu deszczowego staje się kąskiem, obok którego naprawdę ciężko przejść obojętnie. Również mnie.
Poranny entuzjazm
Wczesny ranek. Odbiór rowerów o 6.00. Póki co szosa jest zupełnie pusta. Opuszczamy więc wybuchowe Baños pełni werwy. Swoją drogą, ta werwa nie na wiele się zda: wspomniałem już, że cała dzisiejsza trasa to jeden wielki zjazd. Wkrótce po opuszczeniu miejscowości zaczyna się jednak prawdziwa przygoda.
Dojeżdżamy do policyjnego punktu kontroli. Panowie regulują ruch przed tunelem. Jako że tunel jest dość wąski, obowiązuje ruch jednokierunkowy. Panowie przepuszczają zatem na przemian pojazdy to z jednej, to z drugiej strony. W tunelu nie ma elektryczności, żadnego oświetlenia, semaforów, informacji. Ot, taka dziura wydrążona w litej skale. Troskliwy pan policjant przytrzymuje nas chwilę, by przejechały wpierw wszystkie samochody i dopiero na końcu, gdy już jest pewien, że nic nie jedzie, pozwala nam ruszać. Tunel nie jest zbyt długi. Ma nie więcej niż 300 metrów. W zasadzie od razu po wjechaniu widać prześwit z drugiego końca. Jest zatem raźniej. Krzyczymy głośno, by sprawdzić echo, bawiąc się przy tym jak dzieci. Radocha trwa jednak krótko. Z przyjemnie chłodnego tunelowego odcinka wyjeżdżamy po niespełna minucie. I znów skwar. Znów jarzeniówka z nieba. Jedziemy dalej.
Droga robi się intensywnie kręta. Z prawej strony roztacza się coraz bardziej ekspozycyjna przepaść z urwistym stokiem prowadzącym do pędzącego równolegle do nas potoku Río Pastaza. Asfaltowa nitka co i rusz znika za kolejną serpentyną. Coraz silniej zaciskam dłonie na ręcznych hamulcach roweru. Opony aż trzeszczą od permanentnego zaciskania się na nich klocków hamulcowych. Szszszszszszszsz… Jedziemy jednak dalej. Nawet zaczyna mnie to wszystko bawić. Bawi mnie również perspektywa zbliżającego się kolejnego tunelu.
– Tunel przed nami, dziewczyny! – rzucam za siebie.
– Dawaaaaj! Nie hamuj! – piszczy jadąca za mną Zosia.
Ta pełna uroku dyskusja staje się powodem, dla którego żadne z nas nie zauważa wielkiego żółtego znaku postawionego kilkanaście metrów przed wjazdem do tunelu. Znak nakazuje rowerzystom odbić drogą omijającą wielką czarną dziurę. W tunelu obowiązuje bowiem całkowity i bezwzględny zakaz ruchu jednośladów napędzanych siłą mięśni. Szkoda…
Gdy trzeba oddać kierownicę w lepsze ręce
Po wjeździe śmiechy i nastrój zabawy raptownie nikną. Zaczyna się delikatna niepewność.
– Ej! Tu przecież nie ma świateł! – krzyczy jadąca z tyłu Ula.
– Za późno na zawracanie – mówię jakby do siebie.
Zresztą, i tak nie umiałbym teraz wykonać takiego manewru. Nie widzę zupełnie nic. Rower niebezpiecznie przyspiesza. Hamuję z całych sił. Skutkuje. Szum opon jest coraz głośniejszy. Na kask spadają krople kapiące ze stropu groty, w której właśnie się znaleźliśmy. Zaczyna się walka. Walka o przetrwanie. Ciemność jest straszna. Z utęsknieniem wypatruję upragnionego światełka po drugiej stronie tunelu. Nic. W duchu modlę się, aby z przeciwka nie nadjechał nagle jakiś samochód. Nie mam bowiem najmniejszej pewności, po której stronie drogi w tej chwili się znajduję. Człowiek pozbawiony zmysłu wzroku musi się zacząć posługiwać innymi. Pozostałe receptory stają się bardziej wyczulone. O przyzwyczajeniu się oczu do ciemności nie może być mowy. Nie dochodzi tutaj bowiem żadna, najmniejsza nawet strużka światła. Rety! Gdzieśmy się wpakowali?! Jesteśmy w kompletnej, zupełnej, stuprocentowej ciemności. W dodatku ciągle w ruchu. Strach i panika. Przełykam ślinę. Czuję, że strop jest tuż nad moją głową. Po prostu czuję. To pewnie te wyczulone nagle receptory. Nie ma w tej chwili innego wyjścia, jak znów zdać się na Anioła.
Nie wiem, co się w tej chwili dzieje. Ale… uznaję że nie ma sensu się szarpać. Kierować, sterować, szukać drogi. Zamykanie oczu też nie ma sensu, bo i bez tego nic nie widzę. Choć taka reakcja jest zupełnie naturalna. Po prostu oddaję kierownicę mojemu Przyjacielowi. Piszę zupełnie serio. W tej chwili czuję, że wjeżdżamy w zakręt. Staje się jasne, dlaczego nie widać żadnego światła z przeciwnej strony. Boże! Ten tunel ma na pewno ponad kilometr długości! Aniele, ratuj! Wokół nas panuje groźna cisza. Przynajmniej znak, że z przeciwka nie nadciąga żadna śmierć z reflektorami, czterema kołami i wielkim zderzakiem na przedzie. Pochylam głowę, żeby w razie ewentualnego uderzenia o strop zamortyzować je i mimowolnie luzuję hamulce. Nie trzymam już tak kurczowo kierownicy. Niech się dzieje. W tym momencie mam wrażenie, że rower zaczyna skręcać. Nabieram prędkości. Boję się jak mało kiedy. Czuję jednak, że jadę dobrze. Że rower pokonuje kolejne zakręty. Że strop nie jest już tak blisko mojej głowy. Staram się nie przeszkadzać. Rower jakby sam odnajduje sobie drogę. Ten niemożliwy do racjonalnego opisania stan trwa dobre kilkadziesiąt sekund. Niecała minutę, ale taką z rodzaju tych, które dłużą się w nieskończoność. Wreszcie jest! Widzę je! Światełko w tunelu. Wyświechtany frazes nabiera dla mnie prawdziwego sensu. To rzeczywiście „światełko w tunelu” dla mojego życia. Otrzymałem kolejną szansę.
Anielski peleton
Jeszcze kilka sekund i będziemy poza tunelem. Wreszcie światło, powiew. Stajemy na poboczu. Spoglądamy sobie w oczy. I… nic nie mówimy. Dziwne, spodziewałem się teraz steku wyzwisk (na które swoją drogą zupełnie zasłużyłem – w końcu to ja jechałem pierwszy i powinienem był zauważyć znak). A jest cisza. Chyba sami nie wiemy, co się właśnie wydarzyło. Pan Bóg naprawdę zesłał nam Specjalnego Anioła Stróża. Kto wie? Może było ich więcej. W końcu każdy miał jedną kierownicę do oddania.
Stefan Czerniecki
czerniecki.net
Artykuł ukazał się w lipcowo-sierpniowym numerze „Któż jak Bóg” 4-2018. Zapraszamy do lektury!