Gdy trzeba wyjąć „połkniętą Ewangelię”

Jego parafianie – mieszkańcy Karaibów – wołają na niego „Padre Juan”. Gdy za stanu wojennego wylądował na Dominikanie i został tu wkrótce wyświęcony na kapłana, zaproponowano mu tzw. „dobre” parafie, zdominowane przez klasę średnią. On poprosił jednak o najbiedniejszą.

 

Zacznijmy od początku. Pierwsza była Dominikana, prawda? Pamięta Ksiądz rok?

To było tak dawno temu… Za górami za lasami (śmiech). A tak już serio, to 14 sierpnia 1983 roku wyjechaliśmy z Polski. Kilka dni spędziliśmy w Niemczech, by wyrobić wizy i potem już polecieliśmy prościusieńko na Dominikanę.

 

Ale chwileczkę, chwileczkę. Szybko Ksiądz wybrnął z pytania. Dlaczego pojechaliście akurat tam?

Takie były ówczesne “układy”. Pojawiło się zaproszenie od tamtejszego biskupa. Poznał się z naszym przełożonym i zaprosił nas do pracy.

 

Niech i tak będzie. Ląduje więc Ksiądz w nieznanym sobie świecie. Nie jest na szczęście Ksiądz sam. Są koledzy. Też klerycy: Wiesław Szpila i Mirosław Szewczyk. Co dalej. Od czego zacząć? Jak zacząć?

Mieszkaliśmy w seminarium. Najgorsze były weekendy. Nie było wtedy z nami nikogo. Wszyscy seminarzyści wyjeżdżali. Zostawaliśmy sami. Pamiętajmy, że bez znajomości języka. Biskup wynalazł więc rozwiązanie. Kazał nam do południa słuchać wykładów, osłuchiwać się z językiem. A popołudniu samodzielnie studiować hiszpański.

 

Bo jak rozumiem, przed wylotem nie zdążył Ksiądz pobrać żadnych lekcji tego języka?

Znałem może ze dwa-trzy słowa. „Dzień dobry”, „dziękuję” i tyle. Biskup wprawdzie obiecał nam kurs językowy, ale nasze władze wydały pozwolenie na wyjazd bardzo późno i stąd wszystko było zamrożone. Stało w miejscu. Podobnie było z naszym przylotem na Dominikanę. Mieliśmy tu być już w czerwcu, a przybyliśmy dopiero pod koniec sierpnia. I od razu: dziesięć dni po naszym przylocie zaczęły się wykłady. Oczywiście po hiszpańsku.

 

No i jak sobie radziliście?

Siedzieliśmy jak na tureckim kazaniu. Mnie głowa bolała przez sześć miesięcy (śmiech). Na początku udało się zdać tylko dwa egzaminy. Ale potem poszło już łatwiej. Później przyszły święcenia. I już tu zostałem. Na Dominikanie pracowałem do 2014 roku. W trzech różnych parafiach, na trzech różnych misjach. Największa była ta pierwsza: nowo erygowana parafia świętego Piotra Klawera (San Pedro Claver) w miejscowości Pedro Brand, odległej o 28 km od stolicy, Santo Domingo. Ta parafia była liczebnie i obszarowo ogromna. Miałem do ogarnięcia 47 kaplic i 7 cmentarzy. Jak w Polsce jeden dekanat.

 

I ilu Was było w sumie na te 47 kaplic? Ile osób miał Ksiądz do pomocy?

Ile? (śmiech). Byłem sam.

 

Sam? Na 47 kaplic i 7 cmentarzy? Jak to ogarnąć?

Do niektórych kaplic jeździło się raz na miesiąc, do innych raz na dwa. Standardowo odprawiałem trzy msze święte na dzień. W niedziele pięć-sześć.

 

I co? Pewnie ta sama homilia na każdej? (śmiech)

A w życiu! Nigdy nie mówię tej samej homilii na dwóch mszach. Pan Bóg działa przez Ducha Świętego. Mówię różne historie.

 

No dobrze, a jak z transportem? Jak z komunikacją między tymi kaplicami, cmentarzami?

Wiadomo. Samochodem, czasem na piechotę, bo przecież nie wszędzie dawało się dojechać. Rocznie pokonywałem około 75 tysięcy kilometrów. Tych do przejechania. Plus te odcinki do przejścia.

 

Jak w praktyce wyglądał kontakt z mieszkańcami tych wioseczek, do których trzeba było dojść pieszo? Gdy miał tam Ksiądz przyjść po raz pierwszy. Ktoś Księdza przedstawiał tym ludziom? Przecież oni Księdza nie znali…

Tak, tak… W każdej takiej osadzie jest taki casike, czyli wódz plemienia, ich szef. Często szef rodziny, bo najbardziej popularnym przypadkiem w takiej małej wioseczce gdzieś w górach jest sytuacja, gdy wszyscy mieszkańcy to jedna, duża rodzina. I gdy taki casike daje znać, że ksiądz jedzie, to dopiero wówczas mieszkańcy, np. idą się kąpać do pobliskiej rzeki. Wcześniej nie. Bo po co? (śmiech) Oni się nie przejmują. I mają czas. (śmiech)

 

A jak z wierzeniami lokalnymi?

Poradzą sobie…

 

To znaczy?…

No, np. w takich wioseczkach batelle na Haiti lokalni mieszkańcy mieli takie swoje jakby voodoo. Jeszcze w Wielki Czwartek przyszli do kościoła na mszę świętą. Ale już w Wielki Piątek nie, bo mieli własne obrzędy. Dla nich ważniejsze.

 

Jak wygląda taki obrzęd? Uczestniczył Ksiądz?

Raz byłem. Uczestniczyć w pełni nie mogłem. Wolno mi było tylko patrzeć, obserwować. Wódz wioski udaje się na najbliższe skrzyżowaniu dróg. Zbiera ludzi i wspólnie idą na umówione wcześniej miejsce. Rozpalają tam ognisko. Potem są tańce. Obcinają łeb kogutowi i krwią z tego koguta skrapiają wszystkich uczestników. To ciekawe, bo oni zwykli łączyć to z historią plagi egipskiej. Gdy Pan Bóg kazał oznaczyć swoje domy krwią zabitego baranka. A potem zaczyna się zabawa. Aż wszyscy wpadną w trans i poupadają. I zasną. Obudzą się dopiero nad ranem.

 

Jak na takie obrazki reagował młody Ksiądz z Polski? Ludzie tańczą, polewają się krwią z zabitego koguta, wpadają w psychotrans… U nas to przecież nie do pomyślenia. Nazwalibyśmy to „okultyzmem, magią…”.

Nie, nie można. Jest jedna zasada w takich sytuacjach. Trzeba wpierw zaakceptować ich takimi, jacy są. Jeśli ich nie zaakceptujesz, oni nie zaakceptują ciebie.

 

To co robić? Odradzać?

Nie, nie odradzać. Robić to jak pierwsi chrześcijanie. Przecież daty naszych obecnych katolickich świąt też wzięły się z dat różnych pogańskich obrzędów. Choćby 24-25 grudnia. Dla pogańskich ludów to przecież było święto boga słońca. Kościół więc to zsynchronizował. Nawiązując do tego, że Bóg jest Światłością. Trzeba więc „uchrześcijanić” te ich obrządki.

 

Wróćmy może do tego, co tu i teraz. Obecnie służy Ksiądz na karaibskiej wyspie Curaçao. Ma Ksiądz już wielkie doświadczenie misji. Czym się różni duchowość mieszkańców Karaibów od tej naszej, polskiej? U nas maryjność, kult świętych, kółka różańcowe, wciąż jeszcze pełne kościoły… Jak jest tutaj?

Na Dominikanie jest dość podobnie, jeśli chodzi o liczebność wiernych na mszach świętych. Problem w tym, że tu jest mnóstwo sekt. Oni są głośni, mają muzykę. Świadkowie Jehowy, protestanci, różne odłamy chrześcijaństwa… W sumie najcichsi z nich wszystkich są mormoni. Mówiąc o tym, jak szybko powstają tu nowe sekty, podam przykład. Tu obok sąsiad zrobił sobie w domu zmarłego ojca kaplicę i organizuje nabożeństwa. Ma już siedmiu wyznawców. Zatem lud tutaj naprawdę jest głodny Boga. Tylko te stare naleciałości, zwyczaje, kultura robią swoje. Stąd ważne jest to, co wspomniałem. To „ochrzczenie zastanej przez misjonarza kultury”, a nie zmienianie jej na siłę. Bo jak już sami przejdą na katolicyzm, to są zwykle bardzo oddani. Bywa, że w jednej wiosce mam ponad 80 chrztów!

 

A pozostałe sakramenty? Jak przeżywają spowiedź?

Konfesjonały są puste. Mogę ogłaszać, że tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie będę spowiadał i nic. Nikt nie przyjdzie. Bardzo rzadko się spowiadają, bardzo… Przez dwa lata na Curaçao miałem może z pięćdziesięciu penitentów. A jak przyjdą, to nie mówią grzechów, tylko opowiadają swoje historie. Swoje życie, problemy. Przychodzą jakby po poradę duszpasterską. Oni mają takie protestanckie myślenie: że Bóg raz umarł za nasze grzechy i przyjęty chrzest gładzi je wszystkie. I już nie trzeba się z nich spowiadać. Powyrzucali konfesjonały z kościołów.

 

Fatalna sprawa.

Poczekaj, to nie koniec. Skoro mowa o spowiedzi, to mam jeszcze jedną historię. Przebywałem swego czasu na sąsiedniej wyspie, na Bonaire. Był wtedy Wielki Post. Chciałem pójść do spowiedzi. Podchodzę do takiego księdza, misjonarza z Holandii. Mówię, że chciałbym się wyspowiadać. A on: „Co? Chcesz się spowiadać?”. Na co ja: „Tak, już dwa miesiące mija, jak byłem po raz ostatni”. A on na to mówi: „Juan, to ty święty jesteś. Ja już 27 lat nie byłem!”.

 

Ksiądz katolicki?!

Tak, tak… Taka mentalność. I z wiernymi nie jest inaczej. Mieszkają tu bez ślubu i nie widzą problemu. A do Komunii idą wszyscy tłumnie. Bo tu jest taki zwyczaj, że do Komunii Świętej idą wszyscy, bez wyjątku. Jak ktoś nie wstaje z ławki, by podejść do Komunii, to znaczy, że albo obcokrajowiec, albo innego wyznania.

 

A kult świętych?

Tu jest z kolei bardzo dobrze. Mówię im o naszych rodzimych świętych. W trzech oddzielnych parafiach chcieli robić kaplice św. Jana Pawła II. Musiałem ich aż powstrzymywać. Są nim zachwyceni. Albo kult miłosierdzia na Dominikanie. Święta Siostra Faustyna – ich to bardzo pociąga. O godzinie 15 są tłumnie gotowi do odmawiania Koronki w kaplicach. Sami to organizują. Fascynuje ich też św. Stanisław Kostka. Jest nawet jego parafia na Dominikanie.

 

A święty Michał Archanioł?

Zaczęli na niego patrzeć nieco inaczej.

 

Jak to „inaczej”? A jak było wcześniej?

Problem polegał na tym, że przez lata tutejsi magowie „używali” św. Michała Archanioła do swoich ceremonii…

 

„Używali” św. Michała Archanioła do swoich okultystycznych ceremonii? Nie bardzo rozumiem…

No, normalnie. To tutaj nagminne. Pod przykrywką różnych świętych, ich obrazków, figur, szamani, magowie wprowadzają swoje obrzędy tzw. „czarnej magii”. Stąd tak ważne są katechezy, uświadamianie ich. Bywa, że po takich rekolekcjach ludzie tłumnie całymi kilogramami znoszą wyposażenie tych swoich domowych ołtarzyków. Chcą, by katolicki ksiądz to zabrał, bo się tego teraz boją. Boją się tej magii. Tego, co się nad tym dokonywało.

 

Wcześniej trzymali te ołtarzyki w domach?

Tak, sami je sobie budują. Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że chodzą wpierw do tych magów, a ci im nakazują budowę takich ołtarzyków u siebie. A potem, gdy się nawrócą, znoszą to do kościoła. Z jednej parafii wywiozłem niegdyś dwie ciężarówki wyładowane tymi przedmiotami z ołtarzyków. Są też i inne sytuacje…

 

Zamieniam się w słuch.

Sytuacje z wzywaniem nas, kapłanów do domu, gdzie odbyła się ceremonia „połknięcia Ewangelii”.

 

Połknięcia?!

Czarownik dał swoim wyznawcom po kawałku Pisma Świętego i nakazał im go zjeść. Wierząc, że taki pokarm da im moc.

 

Myśli Ksiądz, że św. Michał Archanioł miał jakiś udział w tym postępie, o którym tu Ksiądz mówi? W tych nawróceniach.

Oczywiście. Mamy tu także coś podobnego do peregrynacji figury św. Michała Archanioła. Wiadomo, że to odbywa się na mniejszą skalę niż u nas w ojczyźnie. Ale tutaj też dzieje się coś dobrego. Należy pamiętać, że na Dominikanie przez lata ludzie „używali” św. Michała Archanioła do swoich zabaw, ceremonii, uciech. Pamiętam, jak w pobliże naszego domu seminaryjnego w Santo Domingo któregoś dnia wprowadziła się wróżka. W dzień wspomnienia św. Michała Archanioła zrobili tam taką ucztę, że hej. Ze wszystkimi tymi ich kadzidłami, etc. Na koniec wszystkiego tak się pobili, że przyjechała policja i wywiozła z tego domu trzy furgonetki ludzi. Takie „ichnie” nabożeństwa.

 

Po tych historiach nie mogę o to nie zapytać. Czemu Ksiądz wybrał michalitów?

A o to trzeba by zapytać Pana Boga. Powołanie poczułem już w ósmej klasie. Ale poszedłem do zawodówki, bo bałem się seminarium. Zacząłem więc pracę. I gdy przyszło drugie zawołanie „z Góry”, wziąłem ostatnią wypłatę, pożegnałem się mamą i pojechałem siedem godzin jazdy samochodem do Miejsca Piastowego. I zostałem. Poszedłem do liceum. Podjąłem praktykę w Strudze i w Toruniu. I studia w Krakowie. I generał zaproponował wyjazd na misję. Więc pojechałem… Praktycznie nawet nie pożegnałem się z rodziną. Władza dała nam cztery dni na wyjazd. “Jak nie wyjedziecie, cofniemy wam pozwolenie” – mówili. A mama właśnie dochodziła z pielgrzymką do Częstochowy. Pożegnałem się więc tylko z tatą i najmłodszym bratem, który akurat był w domu. Mamę zobaczyłem dopiero po dwóch latach, jak wróciłem do domu na wakacje.

 

Na koniec poproszę Księdza o pomoc wobec naszych Czytelników. Pomoc z kategorii profanum. Którą wyspę, z tych wszystkich na których Ksiądz pracował do tej pory, poleciłby Ksiądz na wakacje?

Którą? Wszystkie. (śmiech) Bardzo ładnie jest na Dominikanie. Żywa przyroda, bardzo zróżnicowana. Plaże też mają ładne. Aruba jest najdroższa. Potem Curaçao. Saint-Martin też piękne. I Bonaire. Ta ostatnia zwłaszcza dla wielbicieli nurkowania.

 

Z ks. Janem Kaszubą CSMA

misjonarzem na Curaçao

rozmawiał Stefan Czerniecki

 

 

Artykuł ukazał się w styczniowo-lutowym numerze „Któż jak Bóg” 1-2018. Zapraszamy do lektury!