Gorzki smak korzeni

Wspomnienie, które zaczęło się 26 lat temu i trwa do dzisiaj 

Młodzi Czytelnicy piszą

Postanowiłem opisać najważniejszą historię mego życia, a to dlatego, że sam skorzystałem i chciałbym, zwłaszcza z młodymi, tą radością się podzielić. Już dawno młody nie jestem, ale duchem i po części ciałem młodym się czuję.

A tytuł wziął się stąd, że lubię czasem wykorzystać tak zwaną „złotą myśl”, bo to i człowiek jakoś błyśnie, a przecież chyba każdemu sprawia to trochę przyjemności, a i miło jest własnym życiem udowodnić prawdziwość jakichś ogólnych przemyśleń. Tytuł wyjaśnię na końcu.

Zaczęło się w przedszkolu: zachorowałem na jakąś chorobę układu nerwowego (naprawdę nie pamiętam, co to było, ale i chyba nie chcę pamiętać). Potem był czas bardzo trudny: chciałem podbiec i nie dawałem rady, siłowałem się z kolegami i brakowało mi oddechu, czasem zakręciło mi się w głowie, czasem musiałem usiąść, aby nie upaść. A wszyscy wokół biegali, byli w dobrej formie, czy to na lekcji wychowania  fizycznego czy na wycieczce.

Rodziców i dziadków mam przewspaniałych, chcieli mi nieba przychylić. Ale niemal wszystko zawdzięczam pewnemu starszemu panu, którego poznałem w jednym z sanatoriów. Jakoś mnie polubił, powiedział na początku znajomości, że jestem podobny do jego młodszego brata, który jako kilkunastolatek zginął w tragicznym wypadku. Ów nowo poznany znajomy z zapałem ćwiczył, by – jak powiedział – „żyć normalnie jeszcze przez parę lat”. Korzystał ze wszelkich form rehabilitacji, powoli i mnie zarażając podejściem do ćwiczeń. A dodawał z szelmowskim uśmiechem: „przyda ci się to i dzięki temu będziesz o mnie pamiętał do końca życia”.

fot. Liam Pozz | Unsplash

Było to w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku, jestem teraz z zawodu tłumaczem, bardzo wiele podróżuję i uwielbiam chodzenie po wszelkich górach. Nie męczę się w ogóle, mam lepszą kondycję niż kilkunastolatkowie (może wyjąwszy moje dzieci, które od swych narodzin ćwiczą ze mną). A wszystko to dlatego, że od Pana Rajmunda przejąłem bakcyla zwyciężania. Zwyciężania siebie, bo przecież o to głównie chodzi.

Wtedy, w kolejnym sanatorium zostałem przez niego zarażony czymś, co teraz bardzo przypomina mi wiarę: staramy się przecież być dobrymi ludźmi, bo czeka na nas wieczna nagroda obiecana przez Kogoś, kto kocha ponad wszystko.

W codzienności jest podobnie. Wcale nie chciało mi się ćwiczyć, ale uwierzyłem, że to przyniesie wspaniałe owoce. Nauczyłem się radości z każdego codziennego zwycięstwa i… zwycięstwo trwa do dzisiaj. A wracając do „złotej myśli” obiecanej na początku – niedawno znalazłem taką, która tu doskonale pasuje: „Drzewo, które ma słodkie owoce, zwykle ma bardzo gorzkie korzenie”.

Piszę to, by jak najwięcej osób, uwierzywszy w tę myśl, doczekało się w swoim życiu pożywnych owoców o cudownym, niepowtarzalnym smaku.

Grzegorz, 42 lata

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (6/2019)