Grzech mój powszedni

Przyglądając się podejściu do spraw Bożych wielu katolików, ale także niewierzących, można zauważyć, że bardzo często jednym z najważniejszych dla nas pojęć teologicznych – o ile nie najważniejszym – jest grzech.

Niekiedy jest to aż tak wyraźne, że odnosi się wrażenie, iż samo chrześcijaństwo sprowadzamy głównie do niegrzeszenia, tak jakby jego głównym celem miało być utworzenie człowieka bezgrzesznego. Jest wiele sposobów patrzenia na grzech, ale najwłaściwsza wydaje mi się analogia z chorobą – grzechy to tylko objawy choroby toczącej naszą duszę. A jak głoszą niektóre reklamy leków w telewizji – i w tym konkretnym przypadku wyjątkowo mają rację – lepiej zająć się przyczyną niż objawami.

Moje myślenie o grzechu zaczęło się zmieniać, gdy przeczytałem, że według św. Tomasza z Akwinu Bóg jest czystym aktem istnienia – „Jestem, który jestem” (Wj 3,14). Pozornie wydaje się to bez związku z grzechem, ale gdy się nad tym zastanowić, można dojść do zaskakujących wniosków. Otóż my istniejemy dlatego, że Bóg użyczył nam swojego istnienia. Mówiąc bardziej obrazowym językiem: Bóg, jako troskliwy Ojciec i delikatna Matka w jednym, trzyma nas, swoje dzieci, w ramionach swojego istnienia, otula nas kołdrą z siebie samego. Grzech, będący obrazą Boga, odwróceniem się od Niego naszego serca, byłby więc czymś więcej niż tylko wykroczeniem przeciwko prawu moralnemu, które Bóg zechciał ustanowić. Mój grzech dosłownie rani Boga od wewnątrz, ponieważ negatywnie dotyka istnienia. Czasem mówimy, że ciernie i gwoździe, które poraniły ciało Chrystusa, były symbolem naszych grzechów. Biorąc pod uwagę to, co pisał Akwinata, dochodzimy jednak do wniosku, że to wcale nie jest symbol – moje grzechy naprawdę są cierniami raniącymi Boga od środka.

Chrześcijaństwo jak małżeństwo

Chyba każdy kaznodzieja, szczególnie zajmujący się tematyką relacji damsko-męskich, spotyka się co jakiś czas z niecierpliwymi pytaniami typu: „Jak można pocałować dziewczynę, żeby nie było grzechu?”, „Gdzie w seksualności leży granica między tym, co dopuszczalne, a grzechem?” (podobne pytania dotyczą też innych dziedzin życia, ale seksualność jest bardzo wdzięcznym przykładem). Pytania te zdradzają biurokratyczne podejście do kategorii grzechu, ponieważ przyjmują one założenie, że Bóg jest urzędnikiem, który z linijką odmierza pocałunki i wzajemne dotknięcia, a potem, gdy nieopatrznie powędrujemy za daleko, zapisuje na nasze konta minusy, za które – sprawa oczywista i nieodwołalna – idziemy do piekła. Chyba każdemu z nas świadomie lub nieświadomie zdarza się czasem w taki sposób patrzeć na Boga, ale trzeba sobie powiedzieć, że jest to zupełne nieporozumienie.

Wielu ludziom grzech kojarzy się z jakimś czynem zabronionym przez Kościół, czasem właściwie nie wiadomo z jakich powodów. Człowiek naprawdę wierzący nie ma jednak problemu z przyjęciem nauczania Kościoła i z samodzielnym określeniem tego, gdzie leży granica. Dlaczego? Jeżeli ktoś przedstawiłby mi ładną dziewczynę, a następnie powiedział, że od tej chwili będę oddawał jej dużą część swojej pensji, sprzątał jej dom, zawoził ją rano do pracy, wychowywał jej dzieci i będę także wierny tylko jej, aż do samej śmierci, to zapewne sprzeciwiłbym się temu i nie chciałbym mieć z nią zbyt wiele wspólnego, bo w ogóle jej nie znam, nie wiem kim jest i jakie ma wobec mnie zamiary.

Gdybym natomiast poznał dobrze tę dziewczynę i zakochał się w niej, to – proszę zauważyć, jak zmienia się perspektywa – sam z siebie zapragnąłbym spełniać wszystkie wymienione wyżej zalecenia. I robiłbym to nie dlatego, że ktoś mi każe albo że istnieje jakaś abstrakcyjna teoria, według której mam postępować. Zrobiłbym to, bo z tą osobą łączyłaby mnie silna więź, bo nasza relacja byłaby dla mnie żywa oraz istotna i nie chciałbym jej zniszczyć, wręcz przeciwnie – chciałbym, żeby trwała i się rozwijała. Podobnie jest z grzechem – kiedy nie mamy żadnej relacji z Bogiem, trudno nam zaakceptować pewne „zakazy” Kościoła, bo wydają się wzięte „z kosmosu”. Kiedy natomiast budujemy silną więź z Chrystusem, sami przeważnie wiemy (podpowiada nam to sumienie), kiedy przekraczamy granicę i co wolno, a czego nie.

To również dobra wskazówka dla osób, które chciałyby przyciągać innych do Boga – zanim zacznie się kogoś namawiać do życia po chrześcijańsku, warto byłoby przedstawić mu Boga takiego, jakim jest, żeby można było się w Nim „zakochać”. Wtedy nie trzeba będzie tłumaczyć, jaki jest sens klękania przed tabernakulum, dlaczego należy chodzić co niedzielę do kościoła, a w Wielkim Poście – pościć.

Chrześcijaństwo jak piękny ogród

Cóż więc zrobić z tym nieszczęsnym grzechem, który aż tak bardzo nas zajmuje? Oczywiście lepiej go nie popełniać, ale zamiast skupiać się na tym, czego nie robić, lepiej skupić się na tym, co robić. Tu działa czysta matematyka (a konkretnie idea zbioru skończonego) – doba ma 24 godziny, z czego jakieś 7–8 średnio przeznaczamy na sen. Wychodzi na to, że 17 godzin pozostaje na coś, co można by nazwać ogólnie „życiem”. To trochę ponad 1000 minut. A każda minuta z tego czasu przeznaczona na czynienie dobra, jakkolwiek uznamy za stosowne, to minuta mniej przeznaczona na grzeszenie. To jest bardzo proste i skuteczne w walce z grzechem. Jest przecież powiedziane, że zło należy dobrem zwyciężać (Rz 12,21). Nie wiem, czy autor Listu do Rzymian miał także na myśli zbiory skończone, ale wydaje mi się, że coś w tym jest.

W jakiej skali traktować grzechy, powinni wiedzieć choćby ogrodnicy. Jeżeli będziemy mieć kawałek ziemi i będziemy z wielką pieczołowitością wyrywać wszelkie chwasty oraz brzydkie rośliny, spryskiwać ją preparatami, by nie wyrosło nic niepożądanego, a na wszelkie robactwo i paskudztwo pozakładamy pułapki i wnyki, tak że mysz się nie prześlizgnie, to trudno będzie uznać tę smętną i w zasadzie martwą pustynię – miejsce zupełnie bez wyrazu – za coś wartościowego. Chrześcijanin (i ogrodnik) tak nie działa! Chrześcijanin to ktoś, kto na swojej ziemi sadzi piękne kwiaty, cieszące oko soczystymi kolorami i wabiące przechodniów nieziemskim zapachem. Oczywiście znajdą się wśród nich i chwasty, których należy się jak najszybciej pozbyć, ale nie one są najważniejsze i nie na nich należy się koncentrować. Najważniejsze, by ogród rozkwitał.

Proszę sobie przypomnieć, że nasz Bóg lubił przecież przechadzać się po ogrodzie, „w porze kiedy był powiew wiatru” (Rdz 3,8), a na jałowej pustyni spotkać można głównie grasujące demony południa – przeciwników dla duchowych twardzieli. To właśnie na pustyni doszło do kuszenia Chrystusa przez diabła. Co więc lepiej zrobić ze swoim życiem: ogród czy pustynię?

Dwa pytania

Po śmierci, wbrew temu, co wyobrażają sobie zwolennicy Boga urzędnika, nie będzie wyliczania grzechów po to, by podliczyć punkty, a następnie, według otrzymanego wyniku, wtrącić nas do piekła lub wpuścić do nieba. Doskonale przedstawił to o. Jacek Salij, pisząc, że na sądzie dostaniemy od Boga najwyżej dwa pytania. Pierwsze z nich będzie brzmiało: „Czy Mnie kochasz?” – jeżeli odpowiedź, poświadczona życiem, które mamy za sobą, będzie pozytywna, pójdziemy do nieba. Jeżeli natomiast odpowiedź będzie negatywna, usłyszymy drugie pytanie: „Czy w takim razie pozwolisz, żebym chociaż Ja kochał Ciebie?” – pozytywna odpowiedź będzie oznaczała czyściec, w którym Boża miłość wypali w nas to, co uniemożliwia nam wejście do nieba już w tej chwili. Dobrze jest więc nienawidzić grzech, ale jeszcze lepiej jest kochać to, co powinniśmy kochać.

Tomasz Powyszyński

Artykuł został opublikowany w dwumiesięczniku “Któż jak Bóg” 3/2017