Wodospad Salto Angel w Wenezueli

Gwałtownik pod wodospadem

Z aniołem przez świat

[Artykuł opublikowany pierwotnie w roku 2016 – przyp. red.]

Wenezuela to nie jest dziś miejsce dla gringo. Kraj rządzony do niedawna przez nieżyjącego już prezydenta Hugo Chaveza jest na skraju. Skraju wszystkiego. Krachu gospodarczego, wypłacalności, płynności w przepływie energii, zaufania społecznego, poczucia bezpieczeństwa.

Złudna iluzja „socjalizmu XXI wieku”, której to hołdował zmarły przed trzema laty prezydent [zm. 5 marca 2013 r. – przyp. red.], przysporzyła Wenezueli więcej zła aniżeli dobra. Więcej łez aniżeli uśmiechu. Więcej lęku aniżeli spokoju i bezpieczeństwa. Współczesna Wenezuela to kolos na glinianych nogach.

Na ulicach Caracas zagrożony może czuć się każdy, kto ma jakiekolwiek pieniądze. Po prawdzie bowiem tutaj – w kraju komunistycznego reżimu wojskowego – nie ma ich już praktycznie nikt. Ludzie zaczynają żyć w coraz większym strachu. I biedzie. W sklepach zaczyna brakować mleka. Przynajmniej raz w tygodniu następuje awaria wodociągów. Przesyłu elektryczności. A w wyniku rabunków na ulicach Caracas ginie statystycznie 40 osób tygodniowo.

– Boimy się, Stefan. – napisał mi znajomy ksiądz, który od kilkudziesięciu już lat stacjonuje w Wenezueli. – Na świecie mówi się o inwazji na Ukrainę [w 2014 r. – przyp. red.], o walkach w Afryce, a u nas w tym czasie dzieje się dokładnie to samo. W trakcie masowych protestów prezydent wysłał na nas wojsko. Z dachów budynków obserwowali nas snajperzy. Boimy się…

I Have a Dream…

Do takiej Wenezueli przyszło mi trafić. Kraju zniszczonego. Gospodarczego bankruta, którego potęga opiera się już jedynie na taniej ropie. Pojechałem tam z marzeniem. Było ich nawet kilka. Wejście na tajemnicze tepui (góra stołowa pośrodku amazońskiego lasu deszczowego), spotkania z Indianami, wpłynięcie na objęte restrykcyjnym zakazem wstępu tereny stanu Amazonas.

Ale miałem jeszcze jedno marzenie. Bardzo chciałem zobaczyć na własne oczy, jak wygląda najwyższy wodospad na świecie. A znajduje się on właśnie tutaj. Dokładnie w południowo-wschodnim skrawku Wenezueli, w parku Canaima. Tam, gdzie ponoć najdłużej żyły dinozaury. Tam, gdzie Steven Spielberg kręcił swój „Park Jurajski”. Gdzie inspirację do swojej książki-bestsellera „Zaginiony świat” zaczerpnął Arthur Conan Doyle. Właśnie tutaj z jednego z gigantycznych skalnych ostańców tepuis spływa swobodnie struga 979-metrowego pasma wody. To gigantyczny żywioł, gigantyczny zew natury, świadectwo jej potęgi. To Salto Angel – od nazwiska odkrywcy, amerykańskiego pilota, który ponoć rozbił się na wierzchołku Auyantepui, z którego spływa najwyższy wodospad świata.

Wodospad Salto Angel w Wenezueli
Andrea Rondon | Unsplash

Angielskojęzyczne pochodzenie nazwy największej turystycznej atrakcji Wenezueli nie mogło spodobać się jej przywódcy. Znanego z, delikatnie mówiąc, dość chłodnego stosunku do świata Anglosasów. Cztery lata przed śmiercią Hugo Chávez wygłosił płomienne przemówienie, w którym zakazał używania nazwy „Salto Angel”. Mówił wówczas: „Ten wodospad był nasz, zanim pojawił się tam Angel. Najwyższy wodospad świata nazywa się Kerepakupai Merú”. Tak gwoli najbardziej aktualnych kruczków prawnych wenezuelskiej rzeczywistości…

Ukryte piękno

– Obawiam się, że dziś może być ciężko z widokiem na Angel… – zagaduje mnie jeden z przewodników, z którym udajemy się łodzią pod Salto Angel. Właściwie to nie wiem, czemu podszedł właśnie do mnie. Oprócz nas na łajbie jest jeszcze kilkoro turystów. Być może zobaczył moją fascynację otaczającymi nas skalnymi olbrzymami tepuis. Pewnie chce mnie uprzedzić i nieco ostudzić zapał.

– Serio? – odpowiadam nie udając nawet zaniepokojenia.

– Niestety. Jak by nie patrzeć, to kilometr ściany. Rzadko kiedy jest widoczna w pełnej krasie. Sam rozumiesz…

– No tak… – szybko przypominam sobie wyuczoną w szkole regułę, że na każde 100 metrów wysokości ciśnienie spada średnio o 11,5 hPa. W połączeniu ze zmianą temperatury i potężną wilgotnością może to rzeczywiście skutkować powstawaniem całego pióropusza chmur.

– Tak naprawdę to chmury wokół Auyantepui są permanentnie. Czy to u podnóża, czy w okolicach szczytu. Niełatwo zobaczyć Salto Angel w pełnej krasie…

I faktycznie. Słowa przewodnika okazują się prorocze. Wkrótce po naszym przybyciu pod najwyższy wodospad świata, Salto Angel widać jedynie przez chwilkę. Po kilku minutach chowa się za biały pióropusz stratusów. Przed nami pustka. Szare nic. A w sercu? A w sercu smutek. Przykrość. Niewysłowiony żal. Przecież przyjechaliśmy tutaj specjalnie dla tego widoku. To miało być piękne zakończenie naszej wyprawy.

Pozostawał jednak jeszcze cień szansy.

– Jeśli chcesz, możemy pójść pod Angel jeszcze raz. Jutro o świcie. Ale to będzie ostatnia szansa. Przed południem musimy już wracać do bazy. Przykro mi… – wieczorem przewodnik robił, co w jego mocy, aby dodać mi otuchy.

Gwałtownicy zdobywają Królestwo

Pamiętam tę modlitwę wtedy. Pamiętam dokładnie. Wkoło było już zupełnie ciemno. Leżałem w hamaku. Zewsząd bzyczała dżunglowa muzyka lasu. Jakieś chrobotanie, jakieś poskrzypywanie, chrzęst, świergot. Byłem już schowany pod moskitierą. Po wieczornym spacerze między krzakami porastającej nas dokoła selwy. Byłem zmęczony. Naprawdę zmęczony. I chyba dość smutny. Uświadomiłem bowiem sobie, że sam nie zdołam już nic zrobić. Nic. To, co mogłem, zrobiłem. Więcej się nie da. Zdałem sobie sprawę, że oto stoję pod przysłowiową ścianą.

– Boże… – wyszeptałem w myślach. – Przecież to tak być nie może… Nie po to mnie tu posyłałeś… Ze wszystkimi nadziejami, marzeniami, pragnieniami. Żeby tak to się teraz skończyło.

Chwilkę się zatrzymałem w rozważaniach. Czy ja aby nie przesadzam w tej modlitwie? Czy nie jestem nazbyt bezczelny? Do dobrego Boga Ojca z takimi roszczeniami? Z wyliczaniem obietnic?

– Tato… – kontynuowałem zatem nieco lżej. – …ale Ty nie wlewasz pragnienia w serce, żeby człowiek się męczył. Otrzymałem na tym wyjeździe już tak wiele. W Caracas nikt nas nie zabił, nawet nas nie okradli. Mimo że, zwłaszcza biały, nie ma prawa czuć się tam bezpiecznie. Wpłynęliśmy jako pierwsi biali od ćwierć wieku do zakazanego rejonu Amazonas. Dałeś nam przepustki! Wskazałeś drogę! Nauczyłeś omijać przeszkody! Udało się! Wszystko się udało. I teraz… Na sam koniec tego wyjazdu… Proszę… Taka laurka w moim „podróżniczym CV”…

Teraz z kolei to chyba za grzeczne jest. Takie nie „moje”. W tym momencie przypominam sobie słowa znajomego księdza: „Stefan, na modlitwie bądź sobą. Gwałtownicy zdobywają Królestwo Niebieskie. Nie udawaj nikogo innego. Jak coś cię wkurza, to wygarnij to Bogu. On tylko na to czeka. Chce ciebie takiego, jakim jesteś. Takiego Cię ukochał. Bądź z nim szczery. Jak na kawie z najlepszym Przyjacielem. Zdejmij maskę, Nie udawaj kogoś innego niż jesteś. Nie kombinuj…”. Zatem przestałem.

– Boże, w Twoje Imię ogłaszam, że jutro jak wstaniemy i pójdziemy pod Salto Angel, zobaczymy go w pełnej krasie. Bo Ty wszystko możesz. I my w Twoje Imię wszystko możemy! Ty jesteś dobry, nie ma lepszego od Ciebie.

Na koniec wspomogłem się jeszcze tylko moim ukochanym Aniołem Stróżem. Coby modlitwa była dobra i doszła gdzie trzeba. Mój nieodłączny Druh nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. To i teraz na pewno nie będzie inaczej. Mimo niewygodnej, embrionalnej pozycji w hamaku, tego wieczoru zasnąłem bardzo szybko.

Kicz kiczów

Pobudka o 4 nad ranem. Nadal ciemno. Czołówki na głowy i dawaj w górę. Idąc wąską ścieżką, potykając się o spowite w mroku korzenie drzew, poruszam się jakby na wpół w jawie. Poranny brzask powoli mnie jednak wybudza z nocnego letargu. Mięśnie pracują coraz mocniej. Po niespełna dwóch godzinach marszu jestem na miejscu. I od razu odejmuje mi mowę.

Pomyślałem sobie, że gdybym postawił tutaj malarza ze sztalugą i powiedział mu: „Panie, maluj, co widzisz”, powstałby najpewniej prawdziwy artystyczny kicz. Oto przede mną czerwona skalna ściana, niebieskie bezchmurne niebo i wielka, spływająca niemal na mnie woda. To nie jest możliwe! Przecież takie rzeczy istnieją wyłącznie w naszej wyobraźni! I to najczęściej tej dziecięcej. Albo – no właśnie – na bazarku w postaci kiczowatych obrazków w stylu „jeleń na rykowisku”. Ale nie… Nie tym razem.

Tym razem to się dzieje naprawdę. Podszczypuję się w skórę. Na próżno. Wodospad w pełnej krasie nadal przede mną. Nic się nie zmieniło. Oprócz jednej rzeczy: na migaczu akumulatorów mojego aparatu fotograficznego pali się lampka. Znak, że kończy się bateria. Odwracam na chwilę wzrok od ściany, aby sięgnąć plecaka i wymienić baterię. Gdy wszystko jest gotowe, odwracam wzrok i… Nie… To się nie dzieje naprawdę. Na szerokości całego wodospadu rozciąga się w tej chwili wielka piękna tęcza. O ile poprzedni widok był z kategorii „kiczu”, to ten jest „kiczem kiczów”. To się nie ma prawa dziać!

Migacz od akumulatora aparatu nadal miga. Widocznie musiałem włożyć stare baterie. Znów powtarzam operację. I znów na chwilę odwracam wzrok od pięknego, ozdobionego tęczą, Salto Angela. Wkładam świeżusieńkie baterie, przykładam aparat do oczu, aby znów zrobić zdjęcie wodospadowi i… Nie… To już jest przesada. Oto pojawia się druga tęcza. „Kicz kiczów kiczowatych.”

– Boże, już mi wystarczy! Przecież nikt mi nie uwierzy w domu, jak im to pokażę. Powiedzą, że w jakimiś programie graficznym sobie te tęcze dokleiłem! – wydzieram się w myślach do dobrego Ojca. Ileż bym dał, aby zobaczyć Jego minę… Musiała być niezwykła. Widzę ją oczami wyobraźni. Uśmiechnięty, czuły i jakby sympatycznie droczący się: „A nie mówiłem. Tylko czekałem aż wreszcie pogadasz ze mną jak facet… To masz efekty.”

A mój Anioł Stróż? Cóż. Podejrzewam, że w tym czasie miał chwilę wolnego. On już swoje zrobił. Być może szalał w tym momencie gdzieś tam wyżej. Kąpiąc swe anielskie skrzydła w szale sympatycznie letniej wody, spadającej szumnie z krawędzi Auyantepui.

Może nawet coś do mnie krzyczał. Może to zdanie o „gwałtownikach zdobywających Królestwo Niebieskie”. Albo o męskich rozmowach bez masek. Chyba będę go od tej pory słuchać. Warto.

Stefan Czerniecki
czerniecki.net

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (2/2016)