Introwertyk w Kościele

Introwertyzm” i „ekstrawertyzm” to pojęcia wprowadzone przez C. G. Junga, które w psychologii oznaczają – mówiąc najogólniej – rodzaje temperamentów, czyli sposoby odbierania rzeczywistości i radzenia sobie z nią. Introwertycy swoją uwagę kierują głównie do wewnątrz, skąd czerpią energię (są spokojni, wyciszeni, zdystansowani, lubią być sami, ale nie samotni). Ekstrawertycy – przeciwnie, zwracają się do zewnątrz i energię czerpią z kontaktów z ludźmi i ze światem (są towarzyscy, dużo mówią i lubią, gdy coś się dzieje).

Introwertyk może czasem odnieść wrażenie, że nie pasuje nie tylko do tego świata, który w wielu dziedzinach promuje ekstrawertyzm, lecz także do Kościoła. Na szczęście nie jest to prawda, bo Kościół jest na tyle pojemny, że zmieści się w nim zarówno skrajny ekstrawertyk, jak i skrajny introwertyk, bez konieczności dostosowywania się do nienaturalnego dla siebie środowiska. Problemem jest tu zresztą nie tyle Kościół, ile sposób myślenia niektórych ludzi, którym wydaje się, że istnieje tylko jeden doskonały model przeżywania wiary i dochodzenia do Boga – ich własny.

Introwertyzm – co potwierdzi każdy psycholog – nie jest jednak niczym złym, a więc można założyć, że nie jest skazą czy wadą, którą otrzymało się w spadku po grzechu pierworodnym Adama i Ewy, i którą należałoby teraz próbować naprawiać. Naturalnie, introwertyzm nie sprawia, że człowiekowi żyje się lżej w ekstrawertycznym świecie, ale – umówmy się – na przykład uczciwość także tego nie ułatwia, a często wręcz przeciwnie, więc lekkość życia nie może być żadnym wyznacznikiem. Można za to powiedzieć, że Bóg po prostu stworzył nas takimi, jakimi chciał. A gdy stworzył, widział, że byliśmy dobrzy. Tak sobie to pięknie wymyślił!

Introwertyczne powołanie

Będąc katolikiem – nieważne, czy intro-, czy ekstrawertycznym – koniecznie trzeba sobie i Bogu zadać w pewnym momencie pytanie o powołanie. Kim mam być? Co mam robić? W jaki sposób realizować wolę Bożą? Bardzo często boimy się zadawać te pytania. Ekstrawertycy czują, że Bóg będzie kazał im się zamknąć w klasztorze, zrezygnować z najmniejszych nawet przyjemności tego świata i całe noce biczować się różańcem, wynagradzając Mu za grzechy ludzkości. Introwertycy z kolei boją się, że Bóg wymyślił dla nich zadanie polegające na podróżowaniu po egzotycznych rejonach kuli ziemskiej, spotykaniu się z niezliczoną rzeszą ludzi, ewentualnie przewodzeniu dużym grupom religijnym i częstym publicznym przemawianiu. Nie powinniśmy jednak tak do tego podchodzić!

Jedno z pierwszych pytań, które należy sobie zadać, gdy rozeznajemy powołanie, brzmi: W czym jestem dobry? A nawet: Co daje mi największą satysfakcję w życiu? Tak na chłopski rozum: Jeżeli Bóg przygotował dla mnie jakąś drogę, to na pewno wyposażył mnie w odpowiedni zestaw cech i talentów, żebym – po pierwsze – chciał z własnej woli na tę drogę kiedyś wejść, po drugie – żebym czuł, że znalazłem swoje miejsce na ziemi, a po trzecie – żebym dobrze i z sukcesami wykonywał zadanie, które dla mnie przygotował. Niezwykle rzadko zdarza się, że Bóg na jakąś misję powołuje osobę, która kompletnie nie ma do tego predyspozycji. Wiadomo, dlaczego tak robi – objawia swoją moc, pokazuje, że tu nie chodzi o człowieka, ale o Niego, który jest w stanie dokonać rzeczy niemożliwych, czyli na przykład sprawić, że introwertyk będzie świetnym publicznym ewangelizatorem. Mogę być jednak pewny, że jeżeli ja będę tym szczęśliwcem, to Bóg się do mnie z odpowiednią wiadomością jakoś przebije. A zanim to nastąpi, lepiej rozeznać, w czym w tej chwili jestem dobry i do czego się nadaję.

W Kościele katolickim mamy do dyspozycji mnóstwo różnych form kultu i doskonalenia duchowego. Nie wszystkie pasują do każdego i o tym trzeba pamiętać. Introwertyk może być lekko przerażony, jeżeli trafi na religijne spotkanie, na którym wszyscy tańczą, śpiewają, chwytają się za ręce i są – z jego punktu widzenia – otwarci na siebie tak, że aż widać ich wnętrzności. To nie jest naturalny sposób ujawniania emocji, a także swojej wiary, dla introwertyka. On będzie się tam jedynie męczyć. Trudno mówić o spotkaniu z Bogiem, gdy ciągle się myśli o tym, jak się po cichu ewakuować. Gdybym ja jako introwertyk trafił w takie miejsce, miałbym poczucie znużenia i przytłoczenia wszystkim, co dzieje się wokół, a poza tym czułbym, że każdy gest i ruch, który wykonuję, jest sztuczny i wymuszony – po prostu nie mój. A ja chciałbym rozmawiać z Bogiem w swoim własnym języku. Na szczęście Matka Kościół zadbała także o swoje introwertyczne pociechy i przygotowała dla nas środowiska, w których będziemy czuć się naturalnie.

Orzeźwiające doznania

I nawet nie mam na myśli zakonu kartuzów, którzy nie dość, że żyją za klauzurą i są wyłączeni z jakiejkolwiek posługi duszpasterskiej, to jeszcze zachowują milczenie (kartuzi „milczą z miłości do braci, by ci mogli w pokoju zbliżać się do Boga”, jak pięknie napisał Grzegorz Hawryłeczko OSB). Idę o zakład, że każdy wierzący introwertyk, który musi codziennie dzielnie stawiać czoła hałasowi, tłumowi, musi być aktywny i otwarty, bo tego wymaga od niego na przykład praca, czasem pomyśli sobie, że fajnie byłoby wieść sielankowe życie w kartuskim klasztorze na alpejskim masywie Chartreuse. Myślę jednak, że jest to złudzenie. Osoby, które były w tego typu zakonach, twierdzą często, że paradoksalnie dobrze odnajdują się tam osoby ekstrawertyczne, a introwertycy bardziej narażeni są na depresję, ponieważ specyfika życia za klauzurą nasila cechy osobowości.

Nie trzeba jednak posuwać się do skrajności. Religijnego wyciszenia i spokoju można bowiem z powodzeniem szukać także poza zakonami. Można spróbować na mszy trydenckiej, która charakteryzuje się między innymi tym, że pełna jest skupienia i kontemplacji, jest w niej dużo momentów ciszy. Niektórzy twierdzą, że dla nich to o wiele bardziej duchowe przeżycie niż Novus Ordo Missae. Jeżeli komuś więc przeszkadzają koncerty, festyny, potańcówki – a zdarza się, że tak właśnie wyglądają nawet msze święte, nie mówiąc o młodzieżowych spotkaniach grup religijnych – to msza trydencka może być strzałem w dziesiątkę. Na pewno warto kiedyś sprawdzić, czy to nie jest dla nas korzystniejsze duchowo.

Na mnie mocno działają przyciemnione światła w kościele, tak, że czerwona lampka tabernakulum wyraźnie sygnalizuje, gdzie bije Serce Boga – przykuwa wzrok i staje się najważniejszym elementem przyciągającym całą uwagę. Do tego kilkanaście babć w ławkach odmawiających monotonnie różaniec, zmęczonym przez życie, ale ufnym w troskliwą opiekę Matki Bożej głosem. Echo modlitwy niesie wtedy pozdrowienie anielskie po całej sakralnej przestrzeni, zamkniętej wewnątrz zimnych murów. To jest zupełnie inny świat niż krzyczące wychwalanie Pana, choć ani gorszy, ani lepszy, po prostu inny. To jest forma, w której duchowość introwertyka – a przynajmniej moja – może wreszcie zaczerpnąć z odwiecznego Źródła. Myślę też, że, niezależnie od temperamentu, jest to orzeźwiające doznanie.

Naturalny stan

Od początku chrześcijaństwa, a nawet wcześniej, żeby najpełniej doświadczyć Boga, ludzie udawali się na odosobnienie (tak jak ojcowie pustyni z końca III wieku), zamykali się w surowych klasztornych celach, ślubując milczenie (tak jak wspomniani już kartuzi czy kameduli), oddalali się od tłumów, by modlić się w ciszy i samotności (tak jak robił chociażby sam Jezus Chrystus), by pobyć sam na sam z Bogiem. Warto pamiętać, że cisza jest jedną z najlepszych dróg do Boga. Nawet nie będę cytował konkretnych fragmentów z Pisma Świętego, które byłyby tego potwierdzeniem, bo wydaje mi się to oczywiste dla każdego. Nadmiar bodźców przeszkadza w usłyszeniu, co mówi do nas drugi człowiek, a co dopiero Bóg, który przecież rzadko podnosi głos. Introwertycy, unikający ich jak ognia, mają pewną przewagę – żeby nawiązać kontakt z Bogiem, wystarczy po prostu usiąść i się zamknąć, a to nasz naturalny stan.

Tomasz Powyszyński

Artykuł ukazał się w numerze 1/2019 dwumiesięcznika “Któż jak Bóg”

Top View Magazine Mockup by Anthony Boyd Graphics