Jubileusz rozwodu

Kończy się rok 2017, który został ogłoszony Rokiem Reformacji. Dokładnie 500 lat temu Marcin Luter przybił swoje 95 tez do drzwi kościoła w Wittenberdze. Ja mam pewien problem z hucznym obchodzeniem tego jubileuszu, nie tylko jako katolik, co jest dosyć naturalne, lecz także jako chrześcijanin, przynajmniej próbujący spojrzeć na tę kwestię obiektywnie.

 

Reformacja jest dla mnie niczym innym jak rozwodem. Pół tysiąclecia temu rozpoczął się proces podziału chrześcijaństwa, który trwa po dziś dzień. Przez ten czas wiązał się on często z krwawymi wojnami katolicko-protestanckimi i prześladowaniami. Oczywiście dużą rolę odgrywała tu polityka, która wykorzystywała podziały religijne, ale jednak nasza nieumiejętność dogadania się dała polityce skuteczne narzędzie do podsycania konfliktów. Przede wszystkim przestaliśmy być jednością, do której nawoływał Jezus Chrystus, w którego wszyscy przecież wierzymy. Codziennie, utrzymując ten stan, grzeszymy brakiem jedności. Czy można więc tutaj coś hucznie obchodzić?

Niedawno przeprowadziłem się do Cieszyna, który – jako jeden z najważniejszych protestanckich ośrodków w Europie – przez cały rok 2017 nosił miano Miasta Reformacji. Mam nieodparte wrażenie, że to trochę tak, jakby nosił miano Miasta Rozwodu. Na tym nie koniec, bo będziemy tu mieli nawet Rondo Rozwo… tzn. Reformacji, które wszystkim kręcącym się po nim kierowcom dumnie przypominać będzie o podziale. Czy to jest sposób na inspirowanie ludzi do poszukiwania jedności, czy może utwierdzanie ich w raz zajętych stanowiskach? Jest pewien powód, który według mnie każdemu chrześcijaninowi – katolikowi czy protestantowi – powinien zapalać w głowie lampkę ostrzegawczą, gdy mowa jest o hucznych obchodach podobnych jubileuszów.

 

Nie celebruje się rozwodów

Pięć wieków temu mąż (Luter) odszedł od żony (Kościoła – Oblubienicy Chrystusa), bo według niego ta źle się prowadziła. Minęło trochę czasu i żona postanowiła się zmienić i poprawić, tak jak uznała za stosowne. Proszę przeczytać 95 tez Lutra – nie znam protestanta, który by się pod nimi dziś podpisał, a katolicy, z małymi zastrzeżeniami, mogliby przyjąć właściwie je wszystkie. Słusznie czy nie, mąż dalej trwa jednak w decyzji o rozwodzie. Powodem są kolejne przeszkody, które wcześniej, zanim doszło do oficjalnego zerwania, były oczywiste i jakoś nie przeszkadzały. I końca tego podziału nie widać. Tak mniej więcej widzę relację Kościoła katolickiego ze wspólnotami protestanckimi. Żona, czyli Kościół, który w tamtym czasie naprawdę wymagał poprawy, na pewno nie ma powodów do radowania się z czegokolwiek. Rozstanie jest smutnym wydarzeniem w jej życiu. Mąż – jak się wydaje – również nie postąpiłby właściwie, gdyby w takiej sytuacji zechciał je celebrować wydając z jego powodu np. huczne przyjęcie, nawet jeżeli z jego punktu widzenia do rozstania doszło ze słusznych powodów. Jeżeli jedność ma być dla nas ważną wartością, to podziały powinny nas boleć, a nie napawać dumą.

Z wielu katolickich środowisk słychać krytykę „świętowania” reformacji przez hierarchów kościelnych. Jest oczywiste, że jakiekolwiek świętowanie tego wydarzenia byłoby czymś, mówiąc eufemistycznie, nieodpowiednim. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość i zaznaczyć, że prymas Polski abp Wojciech Polak, który został honorowym patronem obchodów 500-lecia reformacji, stwierdził, że nie świętujemy podziału Kościoła, ale poprzez to doświadczenie pragniemy umocnić naszą wspólną drogę w przyszłość. W podobnym tonie wypowiadał się papież Franciszek i podobnie brzmiała deklaracja katolicko-luterańska upamiętniająca 500-lecie reformacji. Na oficjalnym poziomie widać, że ucieka się od uznania rocznicy za powód do świętowania, choć wiele innych działań może już budzić wątpliwości (np. wydanie przez Watykan znaczków z ukrzyżowanym Chrystusem, obok którego klęczą Luter z Biblią oraz Filip Melanchton, jeden z liderów reformacji).

Czym innym jest jednak postrzeganie na poziomie “zwykłych” wiernych. Wielu protestantów nie chce mieć nic wspólnego z „nierządnicą babilońską”, jak nazywają Kościół, czy z „antychrystem”, jak mówią o papieżu, i cieszą się, że udało im się od tego odciąć. Samo określenie „jubileusz 500-lecia reformacji” świadczy też o dosyć pozytywnym traktowaniu tamtych wydarzeń. Czy obchodzono bowiem kiedyś jubileusz wybuchu wojny czy zamachu terrorystycznego? Oczywiście bywa, że upamiętnia się wojny, tragedie, katastrofy i inne nieszczęścia, ale nie widziałem, by rozpoczęcie wojny upamiętniano jeszcze w trakcie jej trwania. Wtedy liczy się jak najszybsze doprowadzenie do jej zakończenia. Trzeba wyjaśnić sobie wszelkie nieporozumienia, przeprosić i wybaczyć, potępić to, co było złe, a potem – ku przestrodze dla przyszłych pokoleń – można upamiętniać niedobre momenty naszej historii.

Ktoś powie, że porównanie do wojny jest zdecydowanie przesadzone. Czyżby? W wojnie trzydziestoletniej (katolicko-protestanckiej) liczba ofiar podawana jest w milionach, a to tylko jeden konflikt. Ciągle też słychać głosy oskarżające drugą stronę, a to o herezję, a to o bałwochwalstwo (nie wnikam teraz w to, które z nich są bliższe prawdy) – to wszystko ma przecież wpływ na życie wieczne, a więc coś dużo ważniejszego niż życie doczesne, które może zniszczyć wojna. Myślę więc, że wcale nie jest przesadą takie podejście do 500-lecia naszej niezgody.

 

Którędy do jedności?

Na początku warto przypomnieć, jak należy działać w przypadku nieporozumień w Kościele, czy w ogóle w jakiejkolwiek innej rodzinie. Marcin Luter niczego tak naprawdę nie zreformował, nie powinien więc być postrzegany jako reformator. Reformatorami, we właściwym sensie tego słowa, byli np. św. Atanazy (obronił dogmat o bóstwie Chrystusa przed rozprzestrzeniającą się herezją ariańską), św. Augustyn (autor jednej z pierwszych reguł zakonnych w chrześcijaństwie), św. Teresa z Avila oraz św. Jan od Krzyża (reformatorzy zakonu karmelitów), papież Grzegorz VII (jeden z realizatorów reformy gregoriańskiej) czy św. Dominik (założyciel zakonu dominikanów, który przyczynił się do zmian w Kościele).

Co ich łączy? To, że wszelkie spory załatwiali wewnątrz Kościoła, nie opuścili go. Nawet jeżeli napotykali problemy i byli zgorszeni postępowaniem hierarchów, nie założyli zewnętrznych wobec Kościoła wspólnot, wrogo do niego nastawionych, bo coś im się nie spodobało. To oni są wzorem dla osób pragnących zmieniać Kościół, a nie Marcin Luter.

Bracia protestanci – zakładam zuchwale, choć może też naiwnie, że któryś z was sięgnął po katolickie czasopismo o aniołach i czyta te słowa – spotykajmy się, wykłócajmy, nawet obrażajmy się na siebie (byle nie śmiertelnie i nie bez odwołania), przekonujmy się na wszelkie pobożne sposoby, argumentujmy najracjonalniej, jak tylko potrafimy, dyskutujmy namiętnie dniami i nocami, prowadźmy dysputy w książkach, artykułach i na blogach, starając się z całego serca dojrzeć prawdę i za nią podążać, dokądkolwiek nas zaprowadzi. Módlmy się też za siebie nawzajem, o rozum i wskazanie drogi do pojednania, wybaczajmy sobie i prośmy o wybaczenie.

Po zagorzałej dyskusji chodźmy jednak na piwo, by porozmawiać o kinie czy literaturze, chodźmy na mecz, kibicując tej samej drużynie, pomagajmy sobie, gdy drugi jest w potrzebie, współpracujmy tam, gdzie jest to możliwe – a możliwości jest mnóstwo – ale uważajmy bardzo na to, co tak naprawdę celebrujemy. Może się bowiem okazać, że kryje się za tym jakaś radość z faktu, że nie potrafimy jeszcze być w pełni razem. Przypominajmy sobie, że nasze trwające od pięciuset lat rozstanie jest sprzeczne z nakazami naszego Pana.

 

Tomasz Powyszyński

 

Artykuł ukazał się w styczniowo-lutowym numerze „Któż jak Bóg” 1-2018. Zapraszamy do lektury!