Henryk Whalley

Ofiara starego kapitana. Aniołowie miłujący nas bezinteresownie

Kapitan Henryk Whalley, zwany „Harrym Śmiałkiem”, dowodził sławnymi statkami handlowymi. Kilka z nich było jego własnością. Dokonywał sławnych podróży, był pionierem nowych dróg i nowych gałęzi handlu.

Sterował po jeszcze nie zbadanych szlakach mórz Południa i oglądał wschód słońca z wysp nie oznaczonych jeszcze na mapie. Pięćdziesiąt lat służby marynarskiej, z czego czterdzieści na wschodnich morzach, począwszy od Bombaju, aż hen, tam, gdzie Wschód stapia się z Zachodem na wybrzeżach obu Ameryk. Jego sława została uwieczniona nadaniem, na cześć jego imienia, pewnej wyspie między Australią i Chinami, nazwy „Wyspa Whalleya” oraz odkryciem w 1850 r. wygodnej drogi morskiej z Chin na Południe, nazwanej „Szlakiem Whalleya”. Był to najczystszy zysk, jaki kapitan Whalley w życiu osiągnął. Nic nie mogło mu odebrać zdobytej sławy. Nigdy nie stracił okrętu i nigdy nie zgodził się na nieuczciwą transakcję. Był człowiekiem na wskroś szlachetnym i prawym.

Skarby kapitana

Spotkały go jednak różne dotkliwe nieszczęścia. Największym z nich była przedwczesna śmierć żony, którą pochował w zatoce Peczili, a później utrata prawie całego majątku wskutek bankructwa słynnego Towarzystwa Bankowego Travancore and Deccan, którego upadek wstrząsnął Wschodem jak trzęsienie ziemi. Dźwigał jednak swoje lata dzielnie, a bankructwa się nie wstydził. Po żonie pozostał mu bezcenny skarb – córka, podobna do matki z barwy oczu, z charakteru, a także i z tego, że rozumiała go prawie bez słów. Nazywał ją pieszczotliwie „bluszczem”, gdyż oplotła się mocno wokół jego serca i pragnął, aby wspierała się zawsze na ojcu, jak na potężnym filarze. Póki była malutka, to nie pamiętał o tym, że kiedyś córka, zgodnie z prawem natury, wybierze sobie kogoś innego, aby wesprzeć się na nim.

Dla człowieka morza tylko morze się liczy, toteż na „stare lata” kupił sobie mały statek handlowy. Był to statek wysokiej klasy, „istota” harmonijna, o pięknie zachowanych proporcjach. Widać było na pierwszy rzut oka, że „płynęła” w nim szlachecka krew. Należał do tego typu statków, które dzięki swej bezbłędnej konstrukcji i rzetelnemu wykończeniu nie poddawały się procesowi starzenia. Statek ten był jak rzadki rodzaj kobiet, które już przez sam fakt swego istnienia wzbudzały zachwyt i radość z powodu możności przebywania w ich towarzystwie. Stąd nazwał go „Piękne Dziewczę”.

Miłość ojca

Córka wyszła za mąż i zamieszkała w Australii. Wybrana przez nią podpora okazała się zaledwie „słabą tyczką”, nawet pod względem zdrowia. Nie wiodło mu się także w prowadzonych interesach. Pewnego dnia ojciec otrzymał od córki list z dalekiego Melbourne z taką oto wiadomością: „Mój mąż nigdy już nie będzie mógł chodzić. My i nasze dzieci, jesteśmy obecnie w tragicznej sytuacji. Jedynym dla nas ratunkiem byłoby otworzenie pensjonatu, który ma, zdaje się, dobre widoki. Potrzebuję dwieście funtów na początek!”. Zrozumiał tragizm sytuacji i po raz pierwszy w życiu przeraził się. Stanął jak wryty u drzwi kabiny z listem w drżących rękach i niemymi wargami powtarzał do siebie: „Dwieście funtów na początek! Jedyny ratunek! A ja nie ma mam przy duszy ani dwustu pensów!” Przez całą noc chodził po rufie swego statku, głowiąc się nad tym, co ma zrobić. Czuł się bezbronny wobec podstępów złego losu.

W końcu postanowił sprzedać swój ulubiony, jedyny statek, który „zapełniał” czymś jego samotność i zabezpieczał mu ciągłość jego życia na morzu. Sprzedał go za siedemset funtów. Dwieście posłał córce, a pięćset złożył w banku, z nadzieją odkupienia statku. Nie posiadał już statku, a zatem i domu. Poczuł się jak rozbitek-turysta nie mający przed sobą celu – jak zbłąkany, bezdomny podróżnik. Zadał sobie pytanie, co mam dalej czynić? Muszę chyba poszukać pracy.

Henryk Whalley

Po wielu trudach udało mu się znaleźć pracę jako kapitan na starym parowcu, ale za bardzo skromne wynagrodzenie, z którego sobie brał konieczne minimum, a resztę posyłał córce. Pokonywał trasę długości tysiąca sześciuset mil, trwający trzydzieści dni. I tak w kółko; statek przybijał do brzegu i płynął w dalszą drogę, brał tu i ówdzie ładunek, a na zakończenie płynął spokojnie jakieś sto mil przez labirynt drobnych wysepek.

Kapitan Whalley nie patrzył na morze. Siedział w obszernym trzcinowym fotelu, wypełniając go całkowicie swoją osobą; przy sterze stał podeszły wiekiem, zwinny, drobny Malaj o bardzo ciemnej skórze: oko, ucho i prawa ręka kapitana. Zresztą statek znał drogę lepiej niż jego załoga, jak gdyby jego sędziwy wiek dał mu wiedzę, mądrość i spokój. Przybijał do brzegu nie odchylając się ani trochę od swego kierunku i trzymał się wyznaczonego czasu prawie co do minuty. Czy kapitan siedział na mostku z oczami wbitymi w pokład, czy leżał bezsennie w łóżku, mógł zawsze powiedzieć, gdzie się statek znajduje, oznaczyć dokładnie jego miejsce na szlaku, po prostu obliczywszy dni i godziny. Znał bardzo dobrze ten monotonny objazd handlowego parowca w górę i w dół poprzez cieśniny; znał jego rozkład, towarzyszące mu widoki, spotykanych po drodze ludzi. Nikomu się nie zdradzał, nawet staremu Malajowi, któremu ufał bezgranicznie, że traci wzrok i prawie już nic nie widzi.

Na jego nieszczęście, po kilku latach tej pracy, zmienił się właściciel statku. Wkrótce doszedł on do wniosku, że już czas, by „pozbyć się” starego statku przez rozbicie i zatopienie, ubezpieczywszy go uprzednio bardzo korzystnie. Było to zakazane przez prawo, ale wielu tak robiło. Wiedział, że kapitan Whalley nigdy na coś takiego się nie zgodzi. Chodziło jedynie o to, by go jakoś zmylić, i udało mu się. Po prostu zawiesił swoją kurtkę tuż przy kompasie, w której ukrył sztabki żelaza. Statek wziął błędny kurs i całym pędem uderzył w zbocze skały. Kapitan Whalley przynaglił załogę, by się ratowała, on sam jednak nie zdążył i poszedł na dno wraz z tonącym statkiem. Tylko on sam zginął. Złożył wszystko, kim był i co miał, na ołtarzu ojcowskiej miłości (zob. J. Conrad, „U kresu sił”, w: Młodość i inne opowiadania, Warszawa 1956, s. 195–382; tenże, Smuga cienia, Kraków 2004, s. 33–39).

Miłość aniołów

Jeśli nasza ludzka miłość potrafi być tak wielka, tak bezinteresowna, to co powiedzieć o miłości istot anielskich, wielekroć doskonalszych od człowieka? Przecież oni nieustannie przebywają w szczególnej bliskości Boga i łączy ich z Nim nadzwyczajna miłość. Można i należy odnieść do nich słowa z Pierwszego Listu św. Jana: „Bóg jest miłością; kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg w nim” (4, 16). Toteż św. Augustyn poucza: „Wyznać nam przeto należy z należnym uwielbieniem Stwórcy, że nie tylko o ludziach świętych, ale też i o Aniołach świętych można powiedzieć, iż miłość Boża rozlana jest w nich przez Ducha Świętego, który im dany jest (Rz 5, 5), i że owo dobro, o którym napisane jest: Mnie zaś trwać przy Bogu dobrem jest (Ps 72, 28), nie tylko jest dobrem ludzi, lecz wcześniej jeszcze, i w sposób szczególniejszy, jest dobrem Aniołów” (zob. Miasto Boże, XII, 9).

Chociaż Aniołowie są zanurzeni w obecności Bożej i trwają w nieustannej duchowej łączności z Nim, to im nie przeszkadza czuwać nad ludźmi i towarzyszyć im w kłopotach i potrzebach. Nie mamy wprost pojęcia, z jaką miłością pełnią oni te zadania względem nas. Nie tylko nas pouczają, ostrzegają, ochraniają, ale przede wszystkim zabiegają o nasz duchowy wzrost i o nasze uświęcenie. Za tą anielską posługą względem człowieka, kryje się nieskończona miłość Boga, który wysyła nam do pomocy swoich Aniołów. A zatem nie tylko Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty nas miłuje, poucza, ostrzega i napomina po to, abyśmy mogli osiągnąć zbawienie wieczne, ale także pomaga nam niezliczona rzesza Aniołów. Czy zdajemy sobie sprawę, co to oznacza? Znajdujemy się nie tylko w rękach Dobrego Boga, ale także i w rękach Jego Aniołów, którzy z miłością nam służą i pomagają. Czy na myśl o tym, że Bóg i Jego Aniołowie miłują nas bardzo i troszczą się o nas, radujemy się i dziękujemy im?

Zaskakujące nawrócenie

Dla uczczenia dwudziestej rocznicy panowania cesarza Dioklecjana, urządzono w Rzymie wielkie widowisko. W programie znalazło się przedstawienie, w którym ośmieszano święte obrzędy Kościoła. Głównym aktorem był poganin, Genazy. Grał rolę nawróconego chrześcijanina. Na olbrzymiej scenie przyjął „chrzest”, po czym ubrany w białą szatę został porwany przez żołnierzy i stawiony przed oblicze imperatora. Tutaj bezustannie powtarzał, że jest chrześcijaninem i że gotów jest ponieść śmierć męczeńską za świętą wiarę.

Z początku oklaskujący go widzowie byli przekonani, że jest to komedia. Jednakże po jakimś czasie zorientowali się, że przestało to już być grą; że to, co słyszą, jest prawdziwym wyznaniem wiary; że Genazy przestał być aktorem, a stał się świadkiem Jezusa i Jego apostołem. Opowiedział o tym, jak w momencie, kiedy wśród szyderstw z sakramentu chrztu polewano go wodą, uwierzył naprawdę w Chrystusa i ujrzał otwarte niebo. Zobaczył też unoszące się nad jego głową zastępy Aniołów, przy których pyszny dwór Dioklecjana wydawał się mu się żałosnym byle czym. Wzywał cezara i Rzymian do nawrócenia się i do uznania Króla Aniołów, Jezusa Chrystusa, jedynym prawdziwym Bogiem. Rozwścieczony Dioklecjan skazał go na śmierć przez rozszarpanie. Genazy chętnie poszedł na męki, ciesząc się, że za chwilę znajdzie się w niebie, wśród Aniołów, którzy objawiając mu się w niezwykłej wizji, pomogli mu uzyskać prawdziwą wiarę.

***
Boże pełen dobroci, uwielbiamy Cię za niezliczone rzesze Aniołów świętych, których przysyłasz nam jako opiekunów i stróżów. Daj serca otwarte i wrażliwe, byśmy umiejętnie korzystali z ich opieki i pouczeń, i kiedyś razem z nimi radowali się wiecznym szczęściem w niebie. Amen.

Ks. Henryk Skoczylas CSMA

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (1/2009)