„Modlę się, by doczekać zwycięstwa”

Z ks. Michałem Prokopiwem CSMA rozmawialiśmy już na łamach „Któż jak Bóg” dwukrotnie. Żadnej z wcześniejszych naszych rozmów nie towarzyszyło jednak tak wiele wzruszeń. Urodzony na Ukrainie duchowny od marca ub.r. posługuje w Charkowie jako kapelan w szpitalu wojskowym. Teraz, w obszernej rozmowie, podzielił się z nami trudami i tragicznymi chwilami ze swojej posługi, ale też nadziejami i świadectwem wstawiennictwa, jakie niesie św. Michał Archanioł – patron Ukrainy, michalitów i osobiście naszego rozmówcy.

Jak wyglądał ten dzień, ten moment, w którym dowiedział się ksiądz, że zaczęła się rosyjska, pełnoskalowa inwazja na Ukrainę?

Byłem akurat w Poroninie na urlopie. Ludzie zaczęli do mnie dzwonić, wysyłać SMS-y. Nie byłem w stanie uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Przez pierwsze trzy dni nie mogłem jeść, spać, myśleć o czymkolwiek innym. Chodziłem tak spięty, że nabawiłem się skurczów mięśni. W tym pierwszym momencie kompletnie nie wiedziałem co robić.

Decyzję o wyjeździe podjął jednak ksiądz dość szybko. Już 4 marca wyruszył ksiądz w drogę do Charkowa…

To prawda. Już pod koniec lutego zwróciłem się do Przełożonego Generalnego z prośbą, najpierw ustną, a następnie pisemną, o możliwość wyjazdu na Ukrainę. Uważałem to za swój patriotyczny obowiązek – zrobić tyle, ile jestem zrobić w stanie. Dla Ukrainy, dla żołnierzy, którzy tam walczą.

Mam dwie Ojczyzny i podwójne pochodzenie. Broniąc Ukrainy, bronię też Polski. Całkowitej pewności nabrałem po powrocie z ferii do szkoły, w której uczyłem (Szkoła podstawowa nr 4 w Krośnie – przyp. red.). Zobaczyłem dzieci, które płaczą z przerażenia. Pytały, kiedy będzie wojna u nas, kiedy zbombardują szkołę. W telewizji nie mówiło się o niczym innym, nad miastem latało wiele wojskowych samolotów.

Drugi taki poruszający moment w tamtych dniach przeżyłem, odwiedzając chorych. Przeszło 90-letnie kobiety, Polki, pytały mnie, co zabierać, gdy przyjdzie im uciekać. Mówiły, że już raz w życiu spotkały radzieckich żołnierzy i nie chcą ich spotkać ponownie. Więcej nie potrzebowałem argumentów i przekonywania, by wyjechać.

Na początku marca dostałem zgodę Ojca Generała. Jestem wdzięczny za nią, za zaufanie, za błogosławieństwo, które otrzymałem na drogę.

A jak to się stało, że wylądował ksiądz już konkretnie w szpitalu w Charkowie?

Miejscowy biskup Pawło Honczaruk zgłosił, że potrzebują tam kapelana. Wolontariusze zaś pomogli mi dotrzeć na miejsce.

Co księdza szczególnie uderzyło po przekroczeniu granicy w tych pierwszych dniach wojny?

Po pierwsze, szokował niekończący się potok uchodźców. Począwszy od granicy aż po Dniepr, czyli na dystansie niemal 1000 kilometrów, widziałem dziesiątki tysięcy ludzi, którzy zmierzali na zachód, najczęściej w stronę Polski. Wiele też było porzuconych aut na poboczach. Ludzie zostawiali je, gdy kończyło im się paliwo.

W zasadzie każda wioska i miasto były mniej lub bardziej przygotowane do obrony. Wszędzie były okopy, zasieki, worki z piaskiem. Worki napełniały często dzieci i młodzież, dorośli następnie układali je w zapory. Praktycznie każdy brał i bierze w jakiś sposób udział w obronie.

Porażający był też obraz, który zastaliśmy w Winnicy. Chwilę przed naszym przyjazdem doszło tam do ostrzału lotniska. Słychać było wybuchy, nad miastem unosiły się słupy dymu.

Duże wrażenie robił również widok pustych półek w sklepach i na stacjach benzynowych. Ludzie wykupili z nich wszystko oprócz alkoholu, gdyż zaraz na początku wojny władze wprowadziły prohibicję. Wchodziliśmy więc do sklepów, gdzie był jedynie alkohol. Wielu sprzedawców wywiesiło karteczki, że trzyma ten alkohol na stypę po Putinie.

Im bliżej linii frontu, tym więcej było widać zniszczeń. Spalone stacje paliw, zbombardowane dworce kolejowe, wraki ostrzelanych pojazdów, również cywilnych. Coraz więcej było też pól minowych. Niekiedy nie można było zjechać na pobocze, gdyż już przy samej drodze stały tabliczki ostrzegające o minach.

Jak w takim razie wyglądał wtedy sam Charków?

Pierwszego dnia, było to 8 marca, towarzyszący mi ks. Wojciech oprowadził mnie po mieście. Wiele było gruzów, ruin. Nie wszędzie dało się wjechać, niektóre drogi były całkowicie zniszczone. Nad innymi wisiały druty linii tramwajowych. Ze spalonych aut i betonowych bloków ustawiono barykady. Dużo było wojskowych posterunków. Nie działało nic: sklepy, apteki, bankomaty. Na ulicach praktycznie nie było ludzi. Miasto wyglądało jak po zrzuceniu bomby atomowej. To upiorne wrażenie potęgowała jeszcze pogoda: wiatr i mróz, dochodzący momentami do -20 stopni.

Czy teraz, po odepchnięciu Rosjan od rogatek miasta [rozmowę przeprowadzono 3 października 2022 r. – przyp. red.], to życie na charkowskich ulicach wraca powoli do normalności?

Niestety, im więcej porażek odnoszą Rosjanie na froncie, tym bardziej mszczą się na cywilach. Zaczęli ostrzeliwać infrastrukturę krytyczną: elektrownie, ciepłownie, gazociągi i wodociągi. Ostrzeliwują zresztą wszystko: szkoły, przedszkola, uniwersytety, place zabaw, nawet ZOO. A jeśli coś zostanie naprawione, ostrzeliwują to znowu. I robią to z ogromną perfidią. Jeden z charkowskich placów zabaw ostrzelali o godz. 17:00, gdy było tam najwięcej rodzin z dziećmi.

Ale też przyznać trzeba, że służby ukraińskie działają bardzo sprawnie. Naprawiają co tylko się da, najszybciej jak to możliwe. Czasem po dwóch dniach od ostrzału nie można się domyślić, że w danym miejscu spadła rakieta.

Co w tej chwili jest najbardziej potrzebne ludziom pozostającym tam na miejscu? Jak można przekazać im pomoc?

Jeśli idzie o żołnierzy: ubrania, buty, bielizna, skarpety, plecaki, pasy, ładowarki, powerbanki, telefony. Pomoc dla ludności cywilnej koordynuje zaś Caritas, który w Charkowie działa niezwykle prężnie. Na pewno bardzo potrzebne są przenośne, dieslowskie generatory prądu, a także przenośne toalety. W dalszej kolejności: turystyczne kuchenki gazowe, śpiwory, kołdry. Jeśli idzie o pomoc koordynowaną przez michalitów, punkt zbiorczy znajduje się w parafii pw. św. Michała Archanioła w Młochowie.

Jak wygląda szpital, w którym ksiądz posługuje? Co w nim ksiądz zastał po przybyciu?

Było w nim mnóstwo ludzi. Personel był dobrze przygotowany na to, co się działo. We wdrożeniu się w tę rzeczywistość pomógł mi prawosławny duchowny, o. Giennadij. Jest on kapelanem wojskowym już od 8 lat, od momentu wybuchu wojny w Donbasie. Bardzo wiele się od niego nauczyłem.

W szpitalu jest bardzo dużo pracy. Każdy dobrze wie, co ma robić. Nie ma czasu na myślenie o ostrzale, o zagrożeniu. Strach nie pozwoliłby ludziom pracować. Biskup Pawło przed moim przyjazdem powiedział wprost: „Przyjeżdżając tu musisz liczyć się z tym, że każdego dnia możesz zostać zabity, ranny, porwany, stać się kaleką. Jeśli nie jesteś w stanie pokonać lęku przed tym, nawet nie przyjeżdżaj”. Sam zresztą widziałem osoby, które przybywały tu pomagać, ale po tygodniu, dwóch, miesiącu, wracały. Nie były w stanie wytrzymać psychicznie tego, co się dzieje.

Jak w takim razie udało się księdzu przełamać ten strach?

Ksiądz biskup na wstępie poradził mi pić dużo wody i dużo pracować, bo jak się człowiek poci, to wydala hormon stresu. Ogromnym wsparciem są też dla mnie przyjaciele – duchowni, z którymi posługuję. Mogę z nimi porozmawiać, modlimy się wspólnie. Modlitwa przynosi mi duży spokój.

Cały czas doświadczam zresztą ogromnego wsparcia Opatrzności. Pojechałem do Charkowa z jednym tylko plecakiem. Całe wyposażenie, którego mi brakowało, udało się momentalnie, „zrządzeniem losu”, zorganizować. Mało tego, dostałem tyle rzeczy, że mogłem się jeszcze podzielić z innymi.

Najtrudniejsze psychicznie było pierwsze 2,5 miesiąca. Mieszkałem wtedy w szpitalu, nie wychodziłem z niego. Spaliśmy w jednym pomieszczeniu z wolontariuszami. Kobiety na łóżkach, my na podłodze. Mieliśmy do dyspozycji jedną szafę i jedną umywalkę. W nocy obowiązywała godzina policyjna. Przebywanie w jednym miejscu, brak możliwości wyjścia choćby na krótki spacer – to było trudne. Teraz mieszkam już poza szpitalem, więc jest łatwiej. Można się lepiej wyspać, zrobić pranie, wyjść na świeże powietrze.

A Ukraińcy, którzy przez cały czas pozostają w tym piekle wojny? Jak sobie radzą psychicznie?

Niedawno ukazał się film dokumentalny, nie pamiętam tytułu, w którym rozmówczyniami są cztery kobiety ocalałe z oblężenia Mariupola. Bardzo dobrze pokazuje on, jak wraz z upływem czasu zmienia się na wojnie perspektywa. W pierwszym tygodniu walk bohaterki zastanawiały się, jak będą żyć w domach pozbawionych okien. W kolejnym: czyj dom ocalał i jak żyć, straciwszy dom. Później rozmowy dotyczyły już tylko tego, kto z bliskich zginął, a kto jeszcze żyje. Gdy nadszedł czas ewakuacji, ulice Mariupola były wręcz wyścielone ludzkimi ciałami. Trauma po ujrzeniu czegoś takiego pozostanie w człowieku już do końca życia.

Jak wygląda dzień kapelana w ukraińskim szpitalu wojskowym?

O 9 mamy poranne nabożeństwo w obrządku prawosławnym. Później jest msza święta w obrządku katolickim. O 12 odmawiamy modlitwę za zabitych i rannych. Do zmarłych jesteśmy też wzywani na sale. Często towarzyszymy rodzinom, gdy otrzymują tę tragiczną wiadomość o śmierci kogoś bliskiego. Czasem sami takie smutne informacje przekazujemy.

Po południu odwiedzamy ciężej rannych żołnierzy, którzy nie są w stanie przyjść do nas do cerkwi. Rozmawiamy z nimi, spowiadamy, odpowiadamy na ich pytania i wątpliwości. Pomagamy też w zorganizowaniu ewentualnej pomocy rzeczowej.

Szczególnym dniem jest niedziela. Wtedy, po porannej mszy, roznosimy po oddziałach Komunię Świętą. Szpital jest tak duży, że jednemu kapłanowi obejście go z Najświętszym Sakramentem zabiera praktycznie cały dzień.

Jak żołnierze reagują na widok katolickiego księdza? Większość z nich nie jest przecież katolikami…

Ilu żołnierzy, tyle reakcji. Żołnierze, którzy trafiają do szpitala prosto z linii frontu, na ogół nie są w stanie rozmawiać, nie dociera do nich to, co się mówi. Myślami są wciąż w innym świecie.

Większą interakcję można nawiązać z tymi, którzy są w szpitalu już jakiś czas i zdążyli nieco odpocząć – psychicznie i fizycznie. Czasami zresztą zdarza się, że ktoś po prostu mówi, że jest zbyt zmęczony, aby rozmawiać.

Większość żołnierzy cieszy się jednak, że ktoś do nich przychodzi, interesuje się ich losem. Często proszą o pożyczenie telefonu, aby móc zadzwonić do bliskich, którzy czasem nie wiedzą nawet, czy dana osoba żyje.

Zauważyłem też, że inaczej wygląda rozmowa z żołnierzem na osobności, a inaczej w sali, w obecności jego towarzyszy broni. Czasem taki żołnierz przychodzi do mnie do cerkwi, ale nie jest w stanie wydusić z siebie słowa. Często wystarczy go wtedy przytulić, aby otworzył się, zaczął mówić, aby popłynęły łzy.

W rozmowach z żołnierzami trzeba być przygotowanym na wszystko – mieć dużo cierpliwości i dużo dystansu do siebie. Jeden chce opowiedzieć ci historię swojego życia, drugi rzuci żartem, trzeci poprosi o pomoc, a czwarty, choć to rzadziej, może mieć jakiś żal czy pretensje.

I jeszcze jedna ważna rzecz. Aby Ukraińcy postrzegali Cię jako duchownego, musisz nosić na piersi krzyż. W Polsce jest to zarezerwowane dla biskupów, ale w Charkowie, gdy nie miałem krzyża, żołnierze brali mnie za kleryka. Otrzymałem więc zgodę, by taki krzyż nosić.

A jak wygląda morale tych żołnierzy, z którymi się ksiądz spotyka? Wszak do szpitala trafiają ranni, cierpiący…

Jest ono bardzo wysokie. Większość rannych chce jak najszybciej wracać na front, bardziej tam, niż do własnego domu. Doświadczenie okopu sprawia czasem, że bardziej zżywają się z towarzyszami broni, niż z własną rodziną. Oczywiście, w przypadku tych, którzy pozostawali w ogniu walk od samego początku, bardzo silne jest też zmęczenie.

W jednym z wywiadów wspominał też ksiądz o rozterkach moralnych, jakie przeżywają ci żołnierze. Z jednej strony – bronią swoich domów i rodzin przed agresorem, z drugiej – ta obrona wiąże się często z pozbawianiem życia przeciwnika…

Rzeczywiście, żołnierze często pytają, czy to, co robią, jest grzechem. Przypominam wtedy słowa zawarte choćby w katechizmie Youcat, powstałym z inicjatywy Benedykta XVI. Czytamy tam, że człowiek ma prawo bronić siebie i słabszych od siebie, nawet kosztem zdrowia i życia napastnika. Obrona to prawo i obowiązek. Nie można patrzeć bezczynnie na krzywdę własną i drugiego człowieka. W odparciu jej nie można być jednak okrutnym.

Jeden ze starszych oficerów powiedział mi też ważną rzecz o swoim podejściu: „Mam za zadanie zabić jak najwięcej wrogów. I takie samo zadanie ma mój przeciwnik. Trzeba traktować to jako pracę, bez emocji. Emocje nie pozwalają działać racjonalnie. Im mniej emocji, tym większe szanse na przeżycie”.

Oczywiście, te emocje muszą znaleźć gdzieś ujście, i widać to w wielu pytaniach żołnierzy. Zastanawiają się oni, dlaczego ta wojna wybuchła, dlaczego jest tak okrutna, kiedy się skończy. Wielu żołnierzy, zwłaszcza oficerów, zastanawia się też, dlaczego oni przeżyli, a zginęli ich przyjaciele z oddziału czy podkomendni.

Jak jednak uwolnić się od emocji, przede wszystkim zaś od uczucia nienawiści, wobec wroga, który dokonuje masowych mordów, ostrzeliwuje budynki mieszkalne, rabuje, gwałci?

Na pewno łatwiej jest tutaj osobom wierzącym, które w Bogu i w życiu wiecznym znajdują punkt odniesienia. Przede wszystkim jednak należy skupić się na tym, co ja mam do zrobienia, co ja mogę dziś zrobić dla innych. Wyznaczyć sobie cel i za nim podążać. Tym bardziej, że każdy dzień może być tym ostatnim. Perspektywa myślenia o rzeczywistości w warunkach wojny, to perspektywa od wschodu do zachodu słońca. Potrzeba myśleć jedynie o tym, co da się zrobić w tym czasie.

Dużo powiedzieliśmy o rozmowach księdza z żołnierzami. A jak w takim razie wyglądają te rozmowy z bliskimi tych, którzy polegli? Jak przetłumaczyć to, co się stało, osobie, która straciła syna, męża, ojca…? Jak ukoić jej żal? Czy są jakieś słowa, które w takiej sytuacji mogą być wystarczające?

Przede wszystkim trzeba z takimi osobami być. Razem płakać. W pierwszym tygodniu mojej posługi mieliśmy na jednym z oddziałów 26-letniego rannego żołnierza. Był nieprzytomny, w bardzo ciężkim stanie. Codziennie przychodziły do niego siostra i żona. Nie były jednak wpuszczane na salę, gdyż żołnierz ten leżał na odpowiedniku naszego OIOM-u. Siódmego dnia jego pobytu, żona tego mężczyzny przyszła do szpitala bardzo szczęśliwa, bardzo nalegała, aby wpuścić ją na oddział. Tego dnia dowiedziała się bowiem, że jest w ciąży.

Tyle że gdy przyszła, jej mąż leżał już martwy, zawinięty w płótno. Bardzo długo modliłem się z tą kobietą i jej siostrą, najpierw nad ciałem zabitego, później w kaplicy. Nie potrafiłem sobie poradzić z tą sytuacją. Jedną ręką objąłem wdowę, w drugą wziąłem różaniec. Przez godzinę modliliśmy się i płakaliśmy. Później zrobiłem jej herbatę i towarzyszyłem, gdy powiadamiała o tragedii swoich bliskich.

Albo inna wstrząsająca historia. Młodą lekarkę wyciągnięto z płonącej karetki. Ma poparzone nogi, ręce, piersi, twarz. Zapytała mnie: „Czy patrząc na mnie myśli ksiądz, że ktoś weźmie sobie takiego potwora za żonę? Czy pasuje do mnie biała suknia?”. Takie sceny zostają w pamięci. I w pierwszej chwili nie wiadomo, co wówczas odpowiedzieć. Wiadomo, można powiedzieć, że to dobrze, że żyje, że martwi się na zaś.

Ale słowa nie zawsze pomagają. Czasem pomaga przytulenie albo wspólny płacz. Oczywiście, osobom wierzącym przypominamy, że ich zmarły jest przy nich przez cały czas. Pytamy: „Czego ten człowiek chciałby dla Ciebie? Abyś zamartwiał się, czy abyś żył dalej?”.

Czy wobec ogromu takich tragedii ludzie zwracają się bardziej ku Bogu, czy bardziej przeciw Bogu? Na ile prawdziwe jest to popularne powiedzenie, że „w okopach nie ma ateistów”?

Zdecydowanie jest to zwrot ku Bogu. Wiele osób prosi o różańce czy obrazki z modlitwą. Czasem trzeba im tłumaczyć, że nie można traktować tych przedmiotów jako talizmanów.

Podkreślmy tutaj, że Ukraina to wciąż teren misyjny. Zdarza się, że proponuję modlitwę jakiemuś żołnierzowi, a on się zgadza, ale potrafi jedynie wykonać znak krzyża. Wie, że został ochrzczony, ale nie potrafi nawet powiedzieć, czy jest prawosławnym czy katolikiem. Uczę go wtedy podstawowych modlitw albo mówię: „Módl się tak, jak potrafisz. Ale nie traktuj różańca na szyi czy plecaku jako amuletu”.

Wielu żołnierzy do przekonania o istnieniu Boga dochodzi właśnie pod wpływem tego, co spotkało ich na froncie. Bo na przykład ich przyjaciel zginął, a oni przeżyli. Postrzegają to często jako drugą szansę od Boga.

Co ciekawe, wielu spotkałem wśród żołnierzy pogan. Wyznających bóstwa starosłowiańskie bądź skandynawskie, noszących przy sobie ich symbole. Oczywiście, zdarzają się też muzułmanie, żydzi czy protestanci.

Czy widać różne podejścia do wojny wśród przedstawicieli tych odmiennych wyznań?

Tak, ale tu muszę podkreślić, że nikt tak nie zjednoczył mieszkańców Ukrainy, jak Władimir Putin i jego wojna. I im bliżej linii frontu, tym bardziej to zjednoczenie jest widoczne, tym bardziej zacierają się różnice pomiędzy nimi. Ludzie wiedzą, że od wzajemnej solidarności zależy ich przetrwanie.

Dla żołnierzy w szpitalu, niezależnie od ich wyznania, również najważniejsze jest, że przyszedł do nich ktoś porozmawiać. Sami siebie identyfikują jako chrześcijan, chrześcijańskiego kapelana przyjmują więc niezależnie od jego i swojego obrządku. Tym bardziej, że kapelanów wojskowych wciąż brakuje.

Pamiętam, jak początkowo dziwiłem się widząc protestanckich kapelanów, rozdających różańce i maryjne obrazki, a nawet spowiadających. Najważniejsze staje się to, czego potrzebuje dany żołnierz – jeśli różańca, dostaje różaniec, jeśli spowiedzi, udziela mu się jej. I nikogo nie dziwi, że prawosławny prosi o różaniec, a potem się na nim modli.

Podkreślmy też, że wszelkie tego rodzaju prośby należy spełniać możliwie szybko. Działać tu i teraz. Nieraz zdarzało się, że umawiałem się z danym żołnierzem na spowiedź czy nawet chrzest na kolejny dzień, a kolejnego dnia tego człowieka już w szpitalu nie było, bo został np. przeniesiony w inne miejsce.

Skoro rozmawiamy o pobożności Ukraińców w czasie wojny, chciałbym spytać również o to, jak w tym trudnym czasie wygląda ich nabożeństwo do ich i naszego patrona, św. Michała Archanioła? Czy nasiliło się ono? A może przeciwnie, pojawił się bunt, że Książę Niebieski nie uchronił Ukrainy przed najazdem?

Dla żołnierzy, wśród których posługuję, ważne jest to, że św. Michał również jest żołnierzem. Stanowi przykład męstwa, waleczności, odwagi. Dlatego też żołnierze bardzo chętnie biorą obrazki z jego wizerunkiem. W charkowskim Parku Szewczenki stoi zresztą posąg św. Michała Archanioła, obok którego przechodzę codziennie w drodze do szpitala.

Doświadczył ksiądz osobiście interwencji jego lub Anioła Stróża w trakcie swojej wojennej posługi?

Gdy wyjeżdżałem na Ukrainę, Ojciec Generał podarował mi fragment skały z góry Gargano, gdzie objawił się św. Michał Archanioł. W Charkowie podarowałem ją bp. Pawło Honczarukowi, który umieścił ją przy tabernakulum w swojej kaplicy, gdzie codziennie rano odprawia mszę św. Od tamtej pory charkowska kuria i katedra nie zostały ostrzelane, podczas gdy wcześniej pociski trafiały w nie kilkakrotnie. Raz nawet zdarzyło się to w trakcie Eucharystii.

Czy w takim razie, odwracając pytanie, w zbrodniach najeźdźców powinniśmy dopatrywać się działania demonicznego?

Bp Pawło Honczaruk wprost nazwał ich sługami szatana. Przynoszą bowiem śmierć, kłamstwo, niewolę, zagładę, gwałt, strach. To wszystko są symbole złego ducha. Rosyjscy żołnierze przed wyjściem na front dostają obrazki z poleceniem, by zetrzeć naród ukraiński na proch. Trudno to postrzegać inaczej niż jako działanie demoniczne.

Czy dostrzega ksiądz możliwość, aby ten naród ukraiński przebaczył za wszystkie zadane mu okrucieństwa?

Póki co jest zbyt wcześnie, aby o tym mówić. Wojna jeszcze się nie zakończyła. Na razie ważne jest, by nie mścić się, by nie odpowiadać takim samym okrucieństwem. Ukraińscy żołnierze muszą pamiętać, że nie zabijają z nienawiści, ale z miłości do swojej ojczyzny i swoich bliskich. Moja prababcia, która przeżyła obie wojny światowe i Wołyń, mawiała, że najtrudniej nie było przeżyć. Najtrudniej było pozostać człowiekiem.

O co dziś modlą się mieszkańcy Ukrainy?

O zwycięstwo. Na pewno zaś nie o pokój za wszelką cenę, gdyż zbyt wiele poświęciliśmy. Pokój za wszelką cenę mieliśmy już w 2014 r. i skończyło się to kolejną wojną. Oczywiście tych intencji jest więcej. Ukraińcy proszą o przeżycie swoje i bliskich, o zdrowie, o połączenie rodzin, o powrót bliskich z niewoli, modlą się też za zmarłych. Zostawiają w cerkwi swoje karteczki z intencjami, które odczytujemy. Co dzień przybywa ich bardzo wiele.

A ksiądz osobiście o co prosi?

O zwycięstwo. I abym mógł doczekać tego zwycięstwa.

Jak zmieniło księdza te pół roku posługi w charakterze wojennego kapelana? Czego się ksiądz nauczył? Jak wpłynął ten czas na księdza wiarę?

Na pewno dzięki kontaktowi z wyznawcami islamu czy judaizmu poszerzyłem swoje horyzonty. Praca w szpitalu umożliwiła mi zresztą kontakt z wieloma ciekawymi osobami. Jako wolontariusze posługują tu zarówno uczniowie i studenci, jak też wykładowcy czy artyści: malarze czy rzeźbiarze. Wykonują oni nierzadko najcięższe prace jedynie za jedzenie. Niesamowite jest to doświadczenie zjednoczenia. Jeśli zaś idzie o wiarę, doświadczam tu niezwykle silnie działania Opatrzności Bożej.

Do kiedy planuje ksiądz zostać w Charkowie?

Przynajmniej do zwycięstwa. Później zobaczymy.

Z ks. Michałem Prokopiwem CSMA

rozmawiał

Karol Wojteczek

współpraca:

Karolina Zaremba

Michał Ziółkowski

Wywiad ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (1/2023). Zachęcamy do lektury!