Moje rozstanie z magią

       Bóg istnieje i pamięta o każdym z nas, nawet wtedy, kiedy my o Nim zapominamy. Nie ma grzechów tak wielkich, aby Bóg ich nie wybaczył. Być może uda mi się przekazać Wam nieco radości i nadziei. Jednak nie cała opowieść będzie radosna. Kiedy skończycie czytać, będziecie zszokowani tym, jak nisko może upaść człowiek. Ale być może zapamiętacie, że od Boga nie można odejść na zawsze i definitywnie, bo On w każdej chwili jest gotów przyjąć nas z powrotem. I właśnie dlatego piszę ten tekst. Przerażającej lektury, moi drodzy!

          Człowiek z gumy arabskiej.

          Moja świętej pamięci matka kiedyś zażartowała, że ktoś nakręci film o mnie pod tytułem „Człowiek z gumy arabskiej”. Teoretycznie moi rodzice byli katolikami. Od wczesnego dzieciństwa całą rodziną chodziliśmy do kościoła: ojciec – wytrwały członek PZPR, człowiek bez kręgosłupa moralnego i bez własnego zdania na jakikolwiek temat i matka – osoba, w której niemożliwa do opanowania złość walczyła o palmę pierwszeństwa ze strachem przed całym światem. Już jako pięcio- czy sześcioletnie dziecko znałem na pamięć wszystkie modlitwy, wiedziałem, kiedy stać, a kiedy klęczeć podczas mszy świętej, jednakże nie miałem pojęcia, że Boga można doświadczać w sposób duchowy. Byłem całkowicie pewien, że wiara polega na obecności na mszy świętej i recytowaniu modlitw. Nic więc dziwnego, że z taką religią nie czułem się związany. Kiedy miałem jakieś 12 lat matka w końcu dała się ostatecznie pokonać strachowi i przestała wychodzić z domu, a ojciec właśnie zaczął interesować się bioterapią i każdą wolną chwilę spędzał na wykładach, szkoleniach lub ze swoimi nowymi znajomymi w domu kłamiąc, że chodzi na zebrania nauczycieli przysposobienia obronnego. Jednakże zdaniem matki udanie się do kościoła i bezmyślne deklamowanie modlitw było bardzo ważne, dlatego też w te fascynujące wyprawy udawałem się wraz z bratem. Obaj zgodnie uznawaliśmy, że pozostawanie na mszy świętej byłoby stratą czasu, dlatego do kościoła wchodziliśmy jedną bramą, a wychodziliśmy drugą. Tym sposobem mieliśmy całą godzinę czasu na włóczenie się po okolicznych osiedlach. Kilka lat później zamiast się włóczyć wysiadywaliśmy po kawiarniach i cukierniach, opychając się słodyczami. To właśnie podczas wyjść do kościoła nauczyłem się palić i wypiłem pierwsze piwo. Pieniędzy na ten cel miałem zawsze pod dostatkiem. Kiedy matka posyłała mnie po zakupy po prostu nie oddawałem całej reszty.

           Nie bez znaczenia była w mojej sytuacji atmosfera w naszym domu. Matka, która coraz bardziej traciła kontakt z rzeczywistością i ojciec – bezustannie zakłamany i mówiący każdemu to, co rozmówca chciał usłyszeć, zamiast prawdy. Oboje nie mogli lub też nie chcieli przekazać mi jakichś wartości moralnych ani nawiązać ze mną kontaktu opartego na zaufaniu. Z uwagi na powyższe wychowywałem się właściwie sam. Nie szukam usprawiedliwienia, ale w moim dzieciństwie nie było po prostu osób, które pokazałyby mi lub doradziły, jak przejść przez trudy dorastania.

          W wieku 18 lat byłem już człowiekiem zdemoralizowanym, codziennie okradałem własnych rodziców, odruchowo bez zastanowienia kłamałem, całkowicie lekceważyłem obowiązki szkolne, nałogowo paliłem papierosy i piłem pięć, sześć piw tygodniowo – tak dla zdrowia. Często piłem w domu w obecności matki, która przysypiała na siedząco i nie miała pojęcia o Bożym Świecie. Wpadłem tylko raz – zamiast piwka wypiłem litr gęstego i słodkiego wina malinowego no i niestety zasnąłem z butelka pod pachą. W takim stanie znalazła mnie matka. Po zwyczajowej porcji krzyków oświadczyła mi, że jeżeli jeszcze raz złapie mnie na czymś takim, to opowie o tym całej rodzinie. Udawałem, że bardzo się przestraszyłem, w duchu zaś poczułem głęboką pogardę dla niej i smutek z tego powodu, że nie mam normalnej rodziny.

          Te dwa uczucia towarzyszyły mi aż do śmierci rodziców. Chcę, abyście dobrze zrozumieli, jaką osobą wtedy byłem, więc opowiem wam o pewnym wydarzeniu. To była środa popielcowa, miałem 20 lat, matka poprosiła mnie, abym przyniósł jej trochę popiołu do posypania głowy. Z wczesnego dzieciństwa pamiętałem, że należy uklęknąć i wystawić otwartą książeczkę do nabożeństwa, a wtedy ksiądz nasypie do niej popiołu. Wychodząc z domu nawet rozważałem postąpienie w taki sposób. Niestety po drodze do kościoła widziałem mnóstwo ludzi, którzy całymi rodzinami szli na mszę. Niechcący porównywałem ich rodziny z moją. Poczułem po prostu czystą nienawiść do matki i zapragnąłem jej dokuczyć. Dotarłem na osiedle położone za kościołem. Zapaliłem papierosa i otworzyłem piwo. Szukałem pomysłu, jak zemścić się na osobie, która nie potrafiła być normalną matką. Długo nic nie przychodziło mi do głowy, wypiłem piwo wypaliłem kilka papierosów, już miałem podrzucić do góry puszkę po piwie i kopniakiem posłać ją w przestrzeń, kiedy mój wzrok padł na wklęsłe denko puszki, które przypominało miseczkę. Zrodził się pomysł. Spod ławki, na której siedziałem, zebrałem sporo kurzu, dodałem popiół z całego papierosa, po czym całość wymieszałem kluczem od domu. Uczynioną tym sposobem substancję wsypałem do książeczki do modlitwy. Po powrocie do domu na prośbę matki posypałem jej tym głowę. Choć moja twarz pozostawała nabożnie skupiona, w duchu śmiałem się do rozpuku.

           Kamień z procy antychrysta.

           Nastał rok 1999, dzieciństwo pozostało daleko w tyle i przyszedł czas rozpocząć pracę zawodową. Za pierwszą pensję kupiłem sobie używany komputer i podłączyłem Internet. Dzisiaj już nie pamiętam w jakich okolicznościach trafiłem na pierwszą stronę internetowa poświęconą magii i satanizmowi. Pamiętam jednak doskonale wrażenie, jakie na mnie zrobiły te treści. Jako człowiek słabego charakteru i pozbawiony poczucia własnej wartości, bardzo szybko utożsamiłem się z filozofią, która niedostosowanie społeczne i niechęć do innych ludzi przedstawiała jako siłę. Kiedy już raz połknąłem zatrutego bakcyla satanizmu, każdą wolną chwilę spędzałem w Internecie, pogłębiając wiedzę na temat ideologii satanizmu oraz praktycznego stosowania magii. W tym miejscu powinienem opowiedzieć, co można osiągnąć stosując magię i co ja sam potrafiłem zrobić, a potrafiłem sporo. Ale nie będę ryzykował, że kogoś zachęcę do pójścia tą drogą, więc pozwólcie, że pominę szczegóły milczeniem. Pamiętajcie tylko jedną bardzo ważna zasadę: Szatan może szybko dać bardzo wiele, tyle że za wszystko trzeba będzie kiedyś zapłacić. A wierzcie mi, że cena nie będzie mała i na pewno nie będzie uzgadniana z płacącym. Czym się płaci? Tym, co najcenniejsze: zdrowiem, życiem najbliższych, uzależnieniem czy szaleństwem. Tracisz to, co kochasz najbardziej.

            Wielu z Was pomyśli zapewne, że magii przecież nie ma, chyba,  że w bajkach dla dzieci, więc zapewne mam urojenia, że w to wierzę. Czy zatem to, co kiedyś przeżyłem – poczucie czyjejś obecności i strachu tak wielkiego, że nie mogłem nie tylko mówić i ruszać się, ale nawet sformułować żadnej myśli – to też było urojenie?

           W roku 2003, wciąż zajmując się magią i satanizmem zapragnąłem mieć dziecko. Chciałem tego naprawdę mocno. Wybrałem odpowiednią kandydatkę na matkę, dla której postarałem się być miły i po trzech miesiącach znajomości ta dziewczyna zaszła w ciążę. Pamiętam ogromną radość, jaka wypełniła moje serce i pewną myśl. Myśl pojawiła się tak jakoś bezwiednie sama z siebie i przemknęła przez mój umysł prawie niezauważona. Pomyślałem, że mając dziecko nie potrzebuję już magii i szatana. Za trzy dni dziewczyna powiedziała mi, że usuwa ciążę, bo nie czuje się jeszcze gotowa na macierzyństwo i że ma nadzieję, że będziemy przyjaciółmi. Wyrazem twarzy ani spojrzeniem nie dałem po sobie poznać, że coś we mnie umarło. Powiedziałem po prostu, że jak będę chciał mieć przyjaciela, to sobie psa kupię. Odszedłem i więcej jej nie widziałem. Po powrocie do domu z rozpaczy upiłem się tak, że straciłem przytomność. Niestety leżałem na plecach, a zatem kiedy żołądek postanowił pozbyć się zawartości zacząłem się krztusić. Życie uratował mi brat, który usłyszał co się dzieje i przewrócił mnie na bok.

           Dzisiaj nie mam wątpliwości, że zostałem ukarany za to, że coś lub ktoś przez chwilę było dla mnie ważniejsze niż Szatan. Od tamtej pory nie interesowałem się już satanizmem. Zrozumiałem, że cena, jaką przyjdzie mi zapłacić, może być zbyt wielka jak na moje możliwości.

 

          Czerwona zaraza.

          W październiku 2003 roku po zerwaniu internetowych znajomości na tle magicznym, starałem się wypełnić jakoś pustkę w moim życiu, poznać nowych znajomych, żeby mieć z kim porozmawiać. Dopomógł mi przypadek – pewnego dnia przechodząc obok sklepu obuwniczego na ścianie tego budynku zauważyłem napisane odręcznie ogłoszenie zapraszające wszystkich chętnych w szeregi partii RACJA. Partię Racja znałem bardzo dobrze z publikacji w tygodniku „Fakty i Mity”, który wtedy prenumerowałem. (Jest to gazeta założona przez byłego księdza Romana Kotlińskiego wspieranego przez byłych ubeków.) Zatelefonowałem pod podany numer i zostałem zaproszony na spotkanie do biura krakowskiego oddziału partii. Przywitany zostałem bardzo serdecznie przez starszego mężczyznę. Był to ówczesny szef krakowskiego oddziału. Mówił dosyć dużo, głównie o konieczności zwalczania Kościoła Katolickiego, swoje plany tłumaczył na przykładach zaczerpniętych prawdopodobnie z podręcznika działań piechoty. Potem były mocno zakrapiane zebrania tygodniowe i miesięczne. Treści rozmów nie przytoczę. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili i ja byłem dla nich miły. Byłem szczęśliwy, że mam tylu nowych znajomych. Z ochotą brałem udział w różnego rodzaju działaniach terenowych, na przykład w marszu ateistów i kilku innych, o których nie będę wspominał. Z partią RACJA zerwałem kontakt po nieprzyjemnym spięciu podczas jednego z zebrań. Ja i mój adwersarz, obaj byliśmy pijani, pobiliśmy się o kobietę też pijaną, a zatem towarzyską i otwartą. Jednakże starzy znajomi nie dali o sobie zapomnieć. Po kilkunastu już latach zaproponowano mi udział w tak zwanym „Stowarzyszeniu Wolnomyślicieli” – organizacji która od Racji różniła się tym, że tworzyli ja ludzie młodsi i lepiej wykształceni. Zakrapiany klimat zebrań pozostał. Tyle, że zamiast wódki, piliśmy drogie markowe piwa lub wino. W takich warunkach żyłem ponad piętnaście lat. Poznałem bardzo wielu towarzyszy i kilka towarzyszek. W tamtych czasach bardzo zbliżyłem się do jednej kobiety. Nasza przyjaźń była natury czysto platonicznej. Osoba ta każdego niemal dnia zapewniała mnie o swojej przyjaźni. Wierzyłem w tę przyjaźń, bo chciałem wierzyć. Wydawało mi się, że znalazłem wreszcie moje miejsce na ziemi. Moją szczęśliwą dolinę. Owo wrażenie szczęścia psuła jakaś niejasna świadomość, że Bóg jest. Wbrew temu, co twierdzili moi towarzysze czułem, że Bóg patrzy na mnie. Miałem jednakowoż świadomość moich grzechów i oczywiście wiedziałem, że Bóg widzi mnie takiego, jakim jestem. A jaki byłem? Tego nie wiem, ale w głębi duszy czułem się oślizgłym i obrzydliwym robakiem.

Oczyszczenie.

Mój mały komunistyczny raj zawalił się w roku 2018. Towarzysze delikatnie, ale stanowczo zaczęli się odsuwać, bo coraz więcej piłem i po pijanemu wszczynałem awantury. Kobieta, którą miałem za przyjaciółkę – niemal duchową siostrę – wykorzystała mnie do pomocy w kilku sprawach i kiedy znalazła sprawniejszego sługę zaczęła traktować mnie jak powietrze, na moich oczach wmawiając mojemu dobremu koledze, że jest jej najlepszym przyjacielem. Pewnego dnia nagle zrozumiałem, że jestem całkiem sam na świecie. Pojąłem, że moje istnienie lub zagłada nikogo nie obejdzie, że moja przeszłość to pasmo łajdactw i krzywd wyrządzonych ludziom. Przed sobą zaś w przyszłości widziałem jedynie grób, więzienie (przez krótki czas całkiem na serio rozważałem posłanie do grobu paru osób, które mnie w jakiś sposób skrzywdziły) lub szpital dla wariatów. Perspektywa taka naprawdę mnie przerażała. Samotność, poczucie krzywdy i zdrady ze strony przyjaciół i coraz silniejsze wyrzuty sumienia sprawiły, że nie chciałem i nie mogłem dalej żyć w dotychczasowy sposób. Wtedy przypomniałem sobie o Bogu. W mojej świadomości pojawiła się myśl, że ludzie zawsze mogą mnie zawieść, zdradzić i opuścić, ale Bóg zawsze będzie przy mnie. Zapragnąłem pogodzić się z Bogiem. Bałem się jednak odrzucenia lub wyśmiania, gdyż nie wierzyłem, że Bóg mi wybaczy. Przez trzy miesiące biłem się z myślami i zbierałem odwagę.

Decyzję przyspieszył wypadek, kiedy to po pijanemu omal się nie zabiłem. Na pogotowiu lekarka postawiła mi błędną diagnozę guza mózgu. Przez trzy miesiące każdego dnia zastanawiałem się, czy nie będzie to dzień ostatni. Kiedy w końcu badanie rezonansem magnetycznym wykazało, że jednak nie mam guza, zrozumiałem, że dostałem nowe życie.

W tamtym czasie stale odczuwałem niezadowolenie z jakości swojego życia. Uważałem się za nieszczęśliwego. Dzisiaj wiem, że poczucie krzywdy i braku szczęścia to był sygnał od Boga, który starał się pokazać mi, że powinienem się zmienić. Kiedy więc zastanawiałem się, czy zdecydować się na spowiedź i pojednanie z Bogiem, pomyślałem, że może warto w tym nowym życiu zacząć od nowa.

Moja chrzestna matka pomogła mi spotkać się z księdzem, który wysłuchał mojej spowiedzi i udzielił mi rozgrzeszenia. Od tamtej pory moje życie zmieniło się całkowicie. Niemal natychmiast po spowiedzi poczułem wypełniającą mnie pozytywną życiodajna energię. Energia ta od tamtej pory stale mi towarzyszy powodując, że dawne problemy i troski stały się nieważne i błahe. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem jedynie słabym człowiekiem, który popełnił bardzo wiele błędów i który wciąż upada. Ale wiem także, że jestem dzieckiem Boga, więc nie ma takiej siły, która by mnie zmogła.

Moje nawrócenie nie było łatwe. Kiedy byłem wyznawcą Szatana, a wchodziłem na poświęconą ziemię lub do jakiegoś miejsca poświęconego Bogu, zaczynałem czuć smród gnijącego mięsa, przyprawiający o ból głowy lub mdłości. Niestety owa przykra dolegliwość nie zniknęła natychmiast po otrzymaniu rozgrzeszenia. Kiedy jako neofita po raz pierwszy poszedłem na mszę świętą, było tak samo. Dodatkowo pojawiło się potężniejące z czasem uczucie osłabienia. Jakby coś wysysało ze mnie wszystkie siły. Dolegliwości owe z czasem na szczęście zaczęły być coraz słabsze. Obecnie nie odczuwam ich prawie wcale.

Zmienił się bardzo mój sposób postrzegania ludzi. Kiedy spotykam osobę wierzącą, od razu potrafię ją rozpoznać samym tylko wzrokiem. Niezależnie od płci i wieku tej osoby, zawsze czuję, jakby była moim bratem lub siostrą i jakbyśmy znali się od bardzo dawna. Kilkanaście razy postanowiłem to sprawdzić, podejść i porozmawiać i zawsze osoba, z którą rozmawiałem, traktowała mnie tak, jak ja ją postrzegałem – jak brata. To bardzo przyjemne.

Cieszę się, że mogłem Wam o tym opowiedzieć. Wiedzcie, że wszystkie złe uczynki, do których się przed Wami przyznałem, są prawdziwe. Nie opisywałem ich jednakże, żeby Was szokować. Pragnę Wam pokazać, że jeżeli Bóg mi wybaczył, to Jego miłosierdzie jest niezmierzone i nie macie się czego bać.

Bóg z Wami, moi drodzy!

Nawrócony