Wyzwania dla wiary
Niedawno odwiedziła mnie, mieszkająca od 20 lat w USA, jedna z moich ulubionych koleżanek. Praktykująca katoliczka, założycielka Legionu Maryi na ziemi amerykańskiej.
Nasze rozmowy dotyczyły głównie kondycji Kościoła katolickiego w Polsce i na świecie. Postępująca laicyzacja, słabnąca gorliwość w wyznawaniu wiary, zapominanie o celu naszej ziemskiej pielgrzymki, a także otwarta wrogość wobec Kościoła i odwiecznych dogmatów to narastające ogólnoświatowe trendy. W tę smutną przestrzeń wkraczają kolejne nowe ideologie, które stopniowo niszczą człowieczeństwo, zniewalają dusze i dążą do zredukowania wpływu tradycji na wychowanie.
Niezwykłą popularność zyskało na przykład pojęcie „terapii”. Termin ten do niedawna był stosowany jedynie w medycynie i psychologii. Obecnie rozszerzył swoje znaczenie na wiele innych działań. Istnieją terapia uzależnień, terapia alkoholowa, psychoterapia, terapia rodzin, terapia osób po rozwodzie, będących w żałobie, onkoterapia, hipnoterapia, bioenergoterapia i wiele innych. Zdarza się, że „terapeutami” mienią się osoby nie mające nic wspólnego z medycyną, psychologią, pedagogiką czy choćby socjologią.
Margaret, moja polsko-amerykańska koleżanka, opowiedziała mi m.in. o dużym zainteresowaniu w USA metodami niekonwencjonalnymi, jak np. reiki. W języku polskim spotykamy różne tłumaczenia tego słowa. Według części znawców tematu „rei” to uniwersalna, wszechogarniająca, transcendentalna energia kosmosu, „ki” zaś to energia indywidualna człowieka lub Ziemi. Według innych „rei” to duch, a „ki” to rozum. Przy czym energia ta bywa określana jako: Wszechogarniająca Energia Życiowa, Energia Uniwersalna, Boska, Kosmiczna, Transcendentalna… Jej źródłem jest coś bliżej nieokreślonego, co jest niezależne od naszej woli. Zwolennicy reiki powszechnie wierzą w reinkarnację. Na kolejnych stopniach wtajemniczenia każdemu adeptowi przypisywane są: mantra, inicjacja, „wpisanie” znaków w rękę adepta oraz wzmocnienie dostrojenia organizmu do energii reiki.
Praktykujący zaprzeczają temu, że mogą oddziaływać negatywnie na „pacjenta” oraz ingerować w jego psychikę bez jego wiedzy i zgody. Wielu jednak dziwi się, jak można narażać własne zdrowie, własną duszę, a może nawet życie wieczne na tak wielkie nieznane nam ryzyko, uczestnicząc w tego rodzaju „kursach”. Zwłaszcza, że to nieprawda, że praktyka reiki wykazuje jedynie działanie pozytywne. Ja sama poczułam się po kilku godzinach uczestnictwa w takim „kursie” tak bardzo źle, że potem jeszcze przez kilka dni nie mogłam pozbyć się dziwnego drżenia, niepokoju, bezsenności, zawrotów głowy, kołatania serca, a nawet fizycznej niemocy. Miałam uczucie utraty świadomości i niemożności skupienia się na czymkolwiek. Nie pomogły żadne tabletki uspokajające. Dużo się wtedy modliłam, więc skutki uboczne powoli ustąpiły.
Bóg jest miłością
Teraz wiem, że ta energia nie mogła pochodzić od Boga, bo Bóg jest miłością i posyła nam bezpłatnie jedynie dobro i pokój w sercu. Kurs reiki I stopnia kilkanaście lat temu kosztował 400 złotych, obecnie cena dochodzi nawet do 900 złotych. Zwolennicy reiki twierdzą, że za metodą tą kryje się siła, która działa niezależnie od wszelkich systemów religijnych, jest bezwyznaniowa, nie koliduje nawet z poglądami ateistów, bo wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Boga. Ale skoro z niczym/z nikim nie koliduje, to dlaczego przed aktem inicjacji musieliśmy zdjąć wszelkie medaliki?
Ciekawą informacją jest również ta, że moje znajome koleżanki-ateistki nie odczuwały tak przykrych doznań, jakich ja doświadczyłam. Nie chcę nawet myśleć, co stałoby się ze mną, gdybym uczestniczyła w kolejnych stopniach reiki, skoro po pierwszym stopniu czułam się tak źle. Każdy dzień kursu rozpoczynał się „hymnem” polskich reikowców – pieśnią dobrze znaną i lubianą przez katolików: „Przyjdź Duchu Święty, ja pragnę…”.
Brak prawidłowych i uporządkowanych relacji z Bogiem powoduje, że w sytuacjach kryzysowych uciekamy się do ryzykownych praktyk magicznych, pseudouzdrowicielskich sposobów leczenia czy nieznanych nauce sposobów doskonalenia umysłu. Pojęcie uzdrowienia w reiki koliduje z uzdrowieniem chrześcijańskim, gdzie człowiek nie leczy się sam, ale z pokorą zwraca się do Boga w modlitwie o łaskę zdrowia, a jeżeli jej nie otrzyma, to też z pokorą przyjmuje ten fakt. Bardzo mnie przygnębiły informacje Margaret o dużej popularności w Ameryce nie tylko reiki, ale też innych praktyk niechrześcijańskich. Miałam nadzieję, że moda na takie „terapie” już minęła.
Osobiście uczestniczyłam wiele lat temu w pewnym festiwalu ezoterycznym i bardzo tego żałuję z wielu względów. Kiedy bowiem obcujemy z ludźmi oddalonymi od Boga, to z czasem i my zaczynamy się od Niego oddalać. Kiedy zaś próbujemy nawiązać nowe, lepsze znajomości, na naszej drodze pojawiają się nowi ludzie, ale są to ludzie podobni do tych, z którymi łączył nas negatywny typ więzi, pozbawionej jakiejkolwiek duchowości. Czasem wystarczy, że choć trochę uwikłamy się w klimat fałszywej mistyki, zaprzyjaźnimy z fanami okultyzmu i może być za późno na opamiętanie. Bardzo trudno wyjść z takiej matni, żeby zacząć żyć po nowemu, po chrześcijańsku i zgodnie z wolą Bożą. Zazwyczaj jest tak, że jeśli ktoś zajmował się bioenergoterapią i po jakimś czasie odszedł od swoich zainteresowań, to zaraz pociąga go radiestezja. Kiedy porzuca radiestezję, to niemal natychmiast pochłania go feng shui albo tarot czy hipnoza.
Na jednym z ezoterycznych festiwali poznałam pewną lekarkę, specjalistkę psychiatrii, która praktykowała hipnozę. Mówiono o niej: regreserka, coacherka rozwoju osobistego, specjalistka samokontroli umysłu. Napisała wiele książek na temat hipnozy, wydała wiele kaset z muzyką relaksacyjną. Zdobyła solidne wykształcenie, jednak z czasem skierowała się w stronę medycyny niekonwencjonalnej. Mówiła, że zna swoje poprzednie wcielenia, była „ekspertem” w dziedzinie reinkarnacji. Propagowała techniki poszerzania możliwości umysłu. Bardzo popularne były wtedy kursy doskonalenia umysłu, których podstawą są wschodnie tradycje i filozofie. Mimo stwarzanych przez ich autorów pozorów naukowości, są to zlepki różnych technik medytacyjnych i koncentracji o pochodzeniu spirytystycznym. Wspomniana lekarka i nauczycielka hipnozy popełniła samobójstwo będąc w kwiecie wieku.
Ręce, które „leczą…”
Na majowe festiwale ezoteryczne przyjeżdżali ludzie nie tylko z Polski, ale też z innych krajów. Każdy z uczestników otrzymywał pokaźnej grubości książeczkę z programem festiwalowym, według którego o jednej godzinie odbywało się równolegle kilkanaście wykładów czy spotkań „leczniczych”. Trudno było się od razu zdecydować, co wybrać: leczenie grejpfrutem, hipnozą, energią kosmiczną, dźwiękiem misy tybetańskiej, a może specjalistycznym zabiegiem filipińskiego healera (uzdrawiacza).
Przypomniały mi się poglądy pewnego filipińskiego „uzdrowiciela”, który rzekomo w imię Pana Jezusa leczył ludzi ze wszystkich schorzeń. Kiedy spodobała mu się jakaś kobieta (nieważne: wolna czy zamężna), próbował ją zdobyć, głosząc tezę wszechobecnej miłości. Mawiał tak: „To nie ma znaczenia, że jesteś mężatką, człowiek dobroduszny, wrażliwy na cudze potrzeby, powinien obdarowywać miłością duchową i fizyczną każdego, kto jej potrzebuje w danym momencie, bo Pan Bóg jest miłosierny i na pewno rozliczy nas, jeśli nie odpowiemy miłością na pragnienie drugiej osoby”. Kiedy mocno zdziwiona takim uzasadnieniem „wolnej miłości” zapytałam, czy ma dzieci, z dumą odparł: Yes, I have fifteen children. Byłam przekonana, że się pomylił, że chciał powiedzieć pięcioro, a nie piętnaścioro, a może mój angielski jest mało zaawansowany i źle zrozumiałam jego odpowiedź. A jednak nie. Miał zaledwie 35 lat i piętnaścioro dzieci. Zapytałam z więc, jak to możliwe, że kobieta – przypuszczalnie w jego wieku – zdążyła już urodzić tyle dzieci. Odpowiedź na to pytanie była jeszcze bardziej szokująca od poprzedniej: te dzieci „uzdrowiciel” miał z pięcioma kobietami, każda z nich mieszka na innej wyspie, jedna – na dość odległej, bo aż na Tajwanie. Każdą „kocha” jednakowo mocno i u każdej bywa od czasu do czasu jednakowo długo, żeby było sprawiedliwie.
W innej sali, liczącej kilkaset miejsc, gromadziły się tłumy ludzi, nie tylko z Polski. Odbywał się tam seans uzdrowicielski pod hasłem: „Ręce, które leczą…”. Obok mnie siedziała polska rodzina mieszkająca na stałe w Austrii. Przyjechali w odwiedziny do znajomych i postanowili „wzmocnić się energetycznie”. Przed każdym z uczestników stała przynajmniej jedna zgrzewka wody mineralnej, która miała być energetyzowana przez znanego polskiego „uzdrowiciela”. Wielu ludzi podpisywało nawet te butelki konkretnymi imionami, żeby energia uzdrowicielska przypadkiem nie zbłądziła i nie trafiła do kogoś innego. Seans rozpoczynał się łagodną muzyką relaksacyjną, po czym na scenie pojawiał się bioenergoterapeuta, który z rozpostartymi dłońmi „przesyłał” nam tę, chyba nawet jemu nieznaną, „życiodajną” siłę. Potem były brawa na stojąco dla mistrza ceremonii i zanim seans dobiegł końca, wielu ludzi już czuło się tak wspaniale, jak nigdy dotąd. Najlepiej te festiwale wspominają chyba sprzedawcy wody mineralnej (było wiele seansów z jej użyciem) oraz hotelarze (kilkaset osób musiało przecież gdzieś spać przez te dni). Najszczęśliwsi byli ci, którym udało się, oprócz „wzmocnienia” energetycznego, zdobyć autograf „mistrza”. Były też indywidualne spotkania z bioenergoterapeutą, który wskazywał klientowi chore miejsce, wymagające doenergetyzowania. Zachęcano również do nabywania „leczniczej” wody na zapas, na etykiecie była nawet podobizna dystrybutora energii, co dodatkowo wzmacniać miało efekt leczniczy.
Kolejnym gwoździem programu były porady wróżek, doradców życiowych, „duchowych” kierowników rozwoju osobistego czy mistrzów życiodajnej energii. Byli to ludzie w różnym wieku, czasem wykształceni, sami obciążeni licznymi problemami zdrowotnymi i osobistymi. Jedna z wróżek była wówczas w trakcie czwartego rozwodu, inna – poważnie chora z powodu nadużywania alkoholu, kolejnej groziła eksmisja z mieszkania z powodu ogromnego zadłużenia. Wtedy oczywiście nieznana mi była ich sytuacja, dopiero z czasem dowiedziałam się od nich samych, jak wielkie troski je nękają. Nie pamiętam już, co im poradziłam, żeby ich życie stało się lepsze. Teraz powiedziałabym tak: zadaniem każdego człowieka jest opanowanie podstaw naszej wiary katolickiej i trwanie przy Bogu. Powinniśmy oddać Mu swoje życie, swoje zmartwienia i choroby, bo tylko On jest naszym autentycznym Panem i uzdrowicielem. Jaki sens miałyby nasze modlitwy, skoro można opanować „talent” uzdrowicielski i mieć moc leczenia wszystkich i ze wszystkiego? Czy naprawdę warto wierzyć w techniki, które operują siłą nieznanego pochodzenia; które powodują często nieodwracalne skutki fizyczne i duchowe, a być może niweczą szansę na zbawienie? Poza tym nie nam decydować o tym, kogo wyleczyć i z jakich dolegliwości. Wszystko ma w życiu sens, również choroby i cierpienia z nimi związane.
„Po owocach poznacie…”
Najważniejsza jest świadomość Bożej miłości, a nie energii miłości nieznanego nam pochodzenia, która u wielu praktykujących techniczne metody uzdrawiania, ale też u „pacjentów” tejże energii, powoduje lęki, bezsenność i dziwne, przykre odczucia. Miłość Boża daje czystą radość, pokój w sercu i chęć do życia, mimo przeszkód i zmartwień. Bóg jest początkiem wszystkiego. On pierwszy nas pokochał i dał nam możliwość, żeby kochać i być kochanym. Tylko On wie, co jest dla nas najlepsze, jednak bez naszej współpracy z Nim nie odkryjemy tego, co jest dla nas najważniejsze. Kiedy uświadomimy sobie, że nasze istnienie jest darem miłości, wtedy dopiero obudzi się w nas pragnienie, żeby czcić Boga, wypełniać Jego wolę i wzrastać duchowo. Bogu chodzi jedynie o nasze szczęście i nie potrzeba tu żadnych magicznych technik. Wystarczy Mu zawierzyć, być blisko Niego, żyć Boskimi przykazaniami i prosić Go o pomoc, kiedy jej potrzebujemy.
Pewien czas temu bliskiego mi maluszka czekała operacja na czole (bliskość mózgu mnie przeraziła). Przed samym zabiegiem zapaliłam świecę i zwróciłam się do Pana Jezusa Miłosiernego z żarliwą modlitwą i błaganiem o pomoc dla chłopca. Zdarza mi się modlić automatycznie, bez emocji, niemal odruchowo. Tym razem było inaczej: modliłam się sercem. Byłam tylko ja i Pan Jezus. Wkrótce otrzymałam wewnętrzną odpowiedź: „Nie lękaj się, Moje serce nieustannie spala się z miłości do was”. Płakałam ze szczęścia, przepełniona uczuciem miłości i pewnością, że dziecko jest w Jego sercu i nic mu nie grozi. I tak też się stało, operacja przebiegła sprawnie, a chłopczyk ma się dobrze.
Nie wpadajmy w panikę, zwłaszcza kiedy staramy się żyć zgodnie z Bożymi przykazaniami. Przecież Bóg nad nami czuwa. Chrystus powiedział: „U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone” (Łk 12,7). Bez wiedzy Boga nic złego nam się nie stanie. Szkoda, że tak wielu o tym zapomina.
Bożena Tanowska
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (1/2024)