Na początek

– Stefan… – znajomy głos w słuchawce brzmiał tego dnia nieco inaczej. Był jakby bardziej żywy, bardziej podniecony. Jakby zwiastujący jakąś dobrą nowinę. Jakby nie mogący doczekać się wyjawienia czegoś, po co de facto dzwoni. Coś musiało się wydarzyć. Coś o czym jeszcze nie wiedziałem… – Myślałeś kiedyś, żeby do nas pisać?

 

– Ale jak to?… – troszkę zgłupiałem. Zwykłem pisywać reportaże społeczne, publikować do magazynów podróżniczych, kreślić książki podróżniczo-reporterskie. Ale żeby pisać do magazynu redagowanego przez zakonników? Tego mi jeszcze nie proponowano. Zaraz więc przyszło na myśl pierwsze, najbardziej oczywiste pytanie. – Ale o czym miałbym do was pisywać?

– Ojejku, ale Ty głupi jednak jesteś… Wiadomo o czym. O aniołach!

– … – tu nastąpiła krótka, acz bardzo intensywna i krwawa batalia z własnymi myślami.

– Przecież tyle o nich piszesz do innych mediów. Tyle miewasz z nimi przygód. Podzieliłbyś się z nami. Z czytelnikami „Któż jak Bóg”! Taki padł pomysł na kolegium redakcyjnym. Przemyśl przez chwilkę naszą propozycję.

– Nie, nie muszę już przemyśliwać! – wykrzyknąłem w słuchawkę. – Ty wiesz, że to naprawdę dobry pomysł. To może się udać!

Tak to mniej więcej wyglądało. Jakiś czas temu. Nie pamiętam już nawet kiedy dokładnie. Zresztą, czy to istotne? Fakty są takie, że jedna z redaktorek dwumiesięcznika, który trzymasz w tej chwili, Szanowny Czytelniku, w dłoni, zadzwoniła i zaproponowała mi rubrykę. A że czas mija szybko, nie zdążyłem się ani obejrzeć, a już sekretarz redakcji zaczął przypominać się o tekst. Tak zwany „termin zerowy” zbliżał się nieubłaganie. Głowa buczała od pomysłów. Od czego zacząć? W jaki sposób napisać? Czym ich zająć? Czym zainteresować? W jaki sposób ugryźć temat, aby za dwa miesiące wrócili? Wreszcie najważniejsze: co wybrać? Z tych wszystkich przygód, doświadczeń, świadectw, jakie dane mi było przeżyć: co dać na początek?! Co wybrać jako swoistą pieczęć stemplującą projekt o nazwie „Z Aniołem przez świat”. Wyzwanie nie lada… Myślałem więc i myślałem… I wreszcie wymyśliłem. Zacznę od opisania początku. Tego, jak to się zaczęło. Jak Go (Ich) poznałem…

Posłuchajcie zatem…

 

***

 

To było w 2009 roku. Chyba… Tak, tak mi się przynajmniej wydaje. Dawno całkiem. Pewna chilijska dziura. Przepraszam za wyrażenie, ale tylko to jedno najlepiej oddaje, co tak naprawdę mam na myśli. Jeden sklep, jedna główna droga. Wszystko pokryte piachem i kurzem. Sceneria niczym z Dzikiego Zachodu. Nikogo na ulicach. I tylko ta skrzypiąca nad wejściowymi sklepowymi drzwiami tabliczka z pordzewiałym już logo Coca-Coli. Oraz to piskliwe „iiiyyyiii-iiiyyyiii”. Miarowe, systematyczne. Nieustanne. Takie… egzotyczne. Można poczuć się obco. Można poczuć się samotnie. W takich warunkach dochodzi do człowieka, że znalazł się naprawdę daleko od domu.

Trzeba się jakoś stąd wydostać. W moich planach jest jazda jeszcze dalej na zachód. Tam, gdzie i tak już wąska i nieuczęszczana przez samochody asfaltowa nitka na pewno nie dociera. Skąd to wiem? O to naprawdę nie trudno. Wystarczy wyjść na rogatki mojej mieściny. Równo z nimi kończy się także i asfalt. Od tej pory ciągnie się już tylko szutrowa droga pośród czerwonawo-rudawych rędzin. To tutaj spotkałem wczoraj grupkę argentyńskich młodych ludzi. Czekali na okazję.

– Długo już stoicie? – zapytałem z ciekawości, chcąc wybadać grunt i wiedzieć, czego mogę spodziewać się jutro.

– Będzie z pięć godzin – odpowiedział chłopak.

– Co ty gadasz?! – stojąca obok dziewczyna spojrzała na zegarek. – Już przynajmniej sześć!

Taka to perspektywa przede mną. Trudno. Będzie wyzwanie. Nie po to jednak przekraczałem pieszo granicę, nie po to pakowałem się do bagażnika vana pełnego chilijskich robotników, nie po to spędziłem noc w namiocie nad rzeką, żeby teraz rozpatrywać opcję powrotu do Argentyny. O nie! Bez podjęcia choćby najmniejszej próby nigdzie nie wracam!. Choć nie zamierzam ukrywać, że nadzieje rysują się dość marne. Mówią jednak, że nadzieja umiera ostatnia. Próbuję więc nieco ją ocucić.

……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………

Minęło piętnaście minut.

………………………………………………………………………………………………………………………….

………………………………………………………………………………………………………………………….

Przybłąkały się dwa psy. Chcą się bawić.

………………………………………………………………………………………………………………………….

………………………………………………………………………………………………………………………….

Przejechały dwa samochody – z czego tylko jeden nadawał się do przewozu osób. Drugi był ciężarówką z lodówką na pace. Bez szans.

………………………………………………………………………………………………………………………….

Mija druga godzina. Mamy zatem jedno auto na 60 minut. Zachwycająca statystyka.

………………………………………………………………………………………………………………………….

………………………………………………………………………………………………………………………….

I oto jeeeeest! Łapię jeepa na paragwajskich rejestracjach. Żeby było zabawniej, para starszych państwa nie ma jeszcze sprecyzowanych planów gdzie jechać dalej. Nie bardzo wiem, skąd się tutaj wzięli. Na pustej drodze. Pośród skał i nicości. Gdzie nic nie jeździ, nikt nie chodzi. Gdzie nie ma ni-cze-go! I w takiej oto scenerii nagle zza zakrętu pojawia się ten oto jeep. To chyba nie dzieje się naprawdę. Szczypię się dyskretnie w skórę. Nie działa. Oni nadal tu stoją. Pani siedząca na miejscu pasażera odchyla okno. Kobieta ma ponad pięćdziesiąt wiosen. Niezwykłą twarz. Przyjacielską aparycję, dobre, pełen pokoju oczy. I ten uśmiech. Iście zniewalający.

– Przyjacielu, a dokąd ty chcesz jechać?

– Tam, na zachód, szanowna Pani… – plączę język niegramatycznym hiszpańskim. – Na Capillas de Mármol. To kilka godzin jazdy w tym kierunku – pokazuję wymownie ręką.

– Tommy? A my? – kobieta zwraca się do siedzącego obok mężczyzny. – Gdzie my jedziemy? Mamy jakiś plan?

– No teraz już tak – milczący do tej pory mężczyzna uśmiecha się i pokazuje, abym zapakował plecak do bagażnika.

Tak ich spotkałem. Dwoje ludzi. Chociaż…, czy na pewno „ludzi”? Po trzydziestu minutach wspólnej jazdy miałem już nieco inne zdanie na ten temat. To może kontrowersyjna teza, ale… Ale myślę, że to był ten czas, w którym dobry Ojciec pokazał mi moich Aniołów. Troskliwych i dobrych. A ponadto zakochanych w sobie po uszy. Jeden Anioł wpatrzony w drugiego jak w obrazek. Jeden odgrywający rolę pytającego. „Tommy, a jak powstało to jezioro?”, „A ta formacja skalna? Co to może być?”, „Wiesz może, jaki tu mają klimat?”. I ten drugi. Tłumaczący wszystko z niewysłowionym spokojem w głosie. Z delikatną chrypką w krtani. Mądry i dobry. Po co właściwie mi ten obraz? Po co mi tych Dwoje? Po co to wszystko? Co miało mi to pokazać?

Dziś już wiem. Przybyli, aby wzbudzić we mnie pragnienie. To samo, którego tak długo szukałem. Zostali mi posłani, aby pokazać, że można. Że warto. Że to jest możliwe.

Prawdziwa Miłość dojrzewa we wzajemności. Dorasta we wspólnocie. W zapatrzeniu w Stwórcę, czyli… – no właśnie – czyli w Miłość. To przecież takie proste. Miłość dojrzewa wpatrując się w samą siebie. Niczym w zwierciadle. Tych dwoje przybyło, aby mi to zwierciadło wręczyć. Do rąk własnych. W dalekim Chile.

Taki to był mój początek. Początek spotkań z Aniołami. I z moim własnym Aniołem Stróżem. A przynajmniej ten bardziej świadomy początek. Bo, że był On przy mnie wcześniej, to jestem tego pewien, jak mało czego na tym świecie.

 

Stefan Czerniecki

czerniecki.net

 

 

Artykuł  ukazał się w styczniowo-lutowym numerze „Któż jak Bóg” 1-2016. Zapraszamy do lektury!