Rozmowa z dr. Martą jest jak przyspieszony kurs angelologii i lekcja nabożeństwa do duchów niebieskich w jednym. Aniołowie spoglądają na nas z każdego kąta mieszkania, przewijają się w każdej opowieści p. Marty, a i ona sama ze swoją pogodą ducha prezentuje usposobienie jakby niekoniecznie ziemskie. J A w tle jej świadectwa jest jeszcze niewytłumaczalne medycznie uzdrowienie i bł. ks. Bronisław Markiewicz.
To ile otacza nas w tym momencie aniołów?
Ale te świąteczne są schowane razem z ozdobami choinkowymi, wystawiam je tylko na Boże Narodzenie. Część przekazałam też kiedyś na loterię dla dzieci z niezamożnych rodzin. Chciałam, aby te moje anioły dotarły i do nich.
W jaki sposób trafiło ich do Pani aż tyle?
Bardzo często dostaję je od swoich pacjentów. Jakieś 90% mojej kolekcji wiąże się ze wspomnieniami z konkretnymi osobami. Wiele z nich nie wie nawet o mojej pasji. Ostatnio na przykład dostałam od jednej z pacjentek, która wróciła znad morza, anioła w szacie z bursztynu. Gdy zapytałam skąd wie o mojej pasji, odpowiedziała, że nie wie, ale uznała to po prostu za idealny upominek dla mnie. Niektóre z aniołów zostały zresztą ręcznie wykonane specjalnie z dedykacją dla mnie. A zdarzało się i tak, że przychodząc rano do pracy znajdowałam po prostu figurkę na swoim biurku. W gabinecie też zresztą kilka aniołów towarzyszy mi na stałe.
Jak to anielskie otoczenie wpływa na atmosferę w Pani domu? Chyba głupio by się było kłócić z mężem przy tych wszystkich aniołach…
Nasze małżeństwo trwa od 42 lat. Duże kłótnie były może na jego początku, zanim oboje zrozumieliśmy, że nie możemy zmienić drugiej osoby, a co najwyżej siebie. Mamy zresztą to szczęście, że oprócz tego, że się kochamy, po prostu się przyjaźnimy. Znajomi naszych synów i ich rodzin również podkreślają często spokojną, ciepłą atmosferę naszego domu. Choć ilością aniołów bywają na początku zaskoczeni.
Jak Pani postrzega w takim razie ich rolę w naszym życiu? Nie mówię tu już tylko o tych figurkach…
Człowiekowi, który przechodzi np. załamanie, ciężko może być czasem uwierzyć, gdy powiemy mu: „Nie martw się, Pan Bóg jest przy Tobie”. Dla niego mogą to być „zbyt duże” słowa. Paradoksalnie w obecność takiego Anioła Stróża na początku może być mu uwierzyć łatwiej. A przez niego dojdzie potem do Pana Boga.
Każdemu kto zalewa się łzami możemy powiedzieć: „Nigdy nie byłeś i nie będziesz sam. Anioł Stróż jest obok Ciebie przez cały czas. Tylko od Ciebie zależy jak go „wykorzystasz””. Mój jest dość mocno „wykorzystywany”. <śmiech>
Co to znaczy? Jak go Pani „wykorzystuje”?
Witam go, zanim jeszcze otworzę oczy. Wyjeżdżając do pracy, zanim przekręcę kluczyk w stacyjce, czynię znak krzyża i odmawiam „Aniele Boży”. Proszę go, abym jadąc nie wyrządziła nikomu krzywdy i sama dotarła bezpiecznie. A jeszcze mocniej proszę o to, gdy zmęczona wracam po dyżurze. Ale potrafię też, bardzo perfidnie, poprosić Anioła Stróża o znalezienie miejsca parkingowego. I zawsze to działa. <śmiech>
To samo opowiadał nam kiedyś Marek Jaromski. J Jak w takim razie zaczęła się ta Pani przygoda z aniołami? Najpierw przyszło nabożeństwo czy pasja kolekcjonerska?
Nad łóżkiem mojego, 2-letniego wówczas, ciężko chorego syna wisiał wizerunek anioła, który sama otrzymałam jeszcze w dzieciństwie. W pewnym momencie mój synek usiadł na łóżku, uśmiechnął się pogodnie i powiedział: „Mamuś, nasz Anioł Stróż do mnie przyszedł…”. Ja oczywiście struchlałam, ale synek był bardzo spokojny. Po jakimś czasie wyzdrowiał. Wtedy chyba to wszystko się zaczęło. Potem już te anioły zaczęły „przychodzić” i do mnie. A gdy zaczęło do mnie tych anielskich figurek trafiać coraz więcej, zaczęłam też coraz więcej o aniołach czytać, m.in. pisma mistyków.
Coś Panią zainspirowało szczególnie?
Nieustanny kontakt jaki miał z aniołami o. Pio. Własnego Anioła Stróża potrafił posyłać w różnych sprawach. Widział też Aniołów Stróżów innych ludzi. Co więcej – Jan XXIII czy Jan Paweł II przed spotkaniami z innymi ludźmi prosili swoich Aniołów Stróżów o kontakt z Aniołami Stróżami tych osób. Pod ich wpływem sama zaczęłam praktykować tego rodzaju modlitwę przed niektórymi, szczególnie trudnymi spotkaniami.
I działa?
Działa!
Jak na przykład?
Otwarcie oddziału neurologicznego, którego jestem ordynatorem, spotykało się z dużym „oporem materii”. Pojawiały się wątpliwości – skąd wziąć pieniądze, itp. Przed decydującą rozmową w NFZ, jaką miała odbyć Pani dyrektor szpitala, pomodliłam się o kontakt jej Anioła Stróża z aniołami osób, do których jechała. Mimo że nie znałam tych osób. Po wszystkim okazało się, że rozmowy poszły bezproblemowo, przeszkody uda się przezwyciężyć, a my możemy otwierać oddział.
Ale wracając jeszcze do inspiracji… U jednej z mistyczek przeczytałam co robią nasi Aniołowie Stróżowie, gdy jesteśmy na Mszy Świętej. W momencie ofiarowania każdy z tych aniołów idzie do ołtarza z misą. Im więcej przynosimy na Eucharystię intencji – podziękowań, przeprosin, próśb – tym bardziej nasz Anioł Stróż jest szczęśliwy, gdyż tym pełniejsza jest jego misa. Anioły, których ludzie nie przynieśli na Mszę Świętą żadnych intencji, idą do ołtarza smutne, z pustymi misami. Dlatego też zawsze staram się przed Eucharystią powierzyć swojemu Aniołowi Stróżowi jak najwięcej intencji. Daję mu wręcz „stałe zlecenia”, na wypadek gdybym o kimś zapomniała. Składam przez jego ręce te podziękowania, przeprosiny, ale najwięcej jest oczywiście próśb. W intencji chorych, osób w trudnej sytuacji życiowej, zmarłych. Od tragicznej śmierci mojego syna, Bartka, zdałam sobie dopiero w pełni sprawę, jak wiele osób zmarłych mam Bogu do powierzenia. A często nie mają one wsparcia modlitewnego we własnych rodzinach.
Śmierć syna nie osłabiła Pani wiary?
Umocniła ją. Oczywiście tęsknię za Bartkiem, ale wierzę, że swoimi modlitwami mogę przyspieszyć jego wejście do nieba, a jeżeli on już tam jest, to moje modlitwy i tak nie będą zmarnowane, gdyż przysłużą się komu innemu. To wówczas gdybym nie wierzyła, że prawdziwy sens ma właśnie to drugie, wieczne życie, nie poradziłabym sobie z jego śmiercią. Jako człowiek czynu, mogę się za Bartka modlić – gdyby nie wiara, byłabym wobec jego śmierci całkowicie bezradna.
Pani jako lekarz-neurolog też jest dla swoich pacjentów posłańcem… I nie zawsze dobrej nowiny…
To prawda. Pacjenci trafiają nam się bardzo różni i różne miewają pretensje, ale jeśli mam do przekazania złe wiadomości, a czuję, że znajdę zrozumienie, dodaję czasem, że zawsze pozostaje modlitwa.
Często zdarza się, że pacjenci w obliczu choroby zwracają się ku Bogu? Czy raczej buntują się przeciw niemu?
Zdecydowanie „Jak trwoga to do Boga”. Dbamy zresztą o to, by pacjent w razie potrzeby miał miejsce do prywatnego spotkania z kapelanem, spowiedzi. Udostępniamy w tym celu jeden z pokoi badań. Dbamy również o godne odchodzenie osób umierających, zapewniamy im separatki, umożliwiamy całodobowe towarzyszenie rodzinie. Ja sama przeżyłam zresztą śmierć mojej mamy właśnie na naszym oddziale. Można powiedzieć, że czekała z odejściem aż skończę pracę i przyjdę do niej. Samotność osób umierających to ogromny problem dzisiejszych czasów.
Jak wytrzymać to psychiczne obciążenie, gdy obserwuje Pani na co dzień taki ogrom ludzkiego cierpienia?
Przede wszystkim, jeśli tylko czas mi pozwala, staram się odmawiać po cichu za moich pacjentów Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Jako lekarz nie mogę jednak obwiniać się za śmierć danego pacjenta. Powtarzam to zresztą zawsze młodym adeptom medycyny, którzy przychodzą na mój oddział. Muszę zrobić wszystko co w mojej mocy, by pacjenta ocalić, by móc spojrzeć sobie uczciwie w oczy, ale finał nie zawsze jest w moich rękach. Mimo że każdy jeden przypadek omawiamy zespołowo, by mieć pewność, że rozpatrzyliśmy wszystkie możliwości działania. Jedyna moja stała obawa jest taka, że coś zaniedbałam, że nie zrobiłam wszystkiego co mogłam, by pacjentowi pomóc. A i tak zdarzają się niespodziewane śmierci osób, które nie wydawały się być poważnie chore. Z drugiej strony – zdarzają się czasem i pacjenci, którzy rokują bardzo źle, a wychodzą ze szpitala na własnych nogach.
Wiemy, że przynajmniej raz była Pani świadkiem uzdrowienia niewytłumaczalnego z punktu widzenia medycyny…
Tak, chodzi oczywiście o przypadek, który posłużył do beatyfikacji ówczesnego Sługi Bożego ks. Bronisława Markiewicza. Podziwiam ogromną rzetelność z jaką Kościół bada tego typu sprawy. Każdy przypadek jest długofalowo i drobiazgowo analizowany.
A jak wyglądał ten konkretny?
Chodzi oczywiście o ks. Romana Włodarczyka, michalitę, który po wylewie i sześciotygodniowej śpiączce powrócił do całkowitej sprawności mimo rokowań lekarzy nakazujących spodziewać się raczej rychłej jego śmierci.
Jak wpłynęła ta historia na Pani wiarę?
Z zupełnie inną głębią postrzegam ludzi modlących się o czyjeś uzdrowienie, gdy sama mogłam być tego uzdrowienia świadkiem. Gdy zobaczyłam namacalne rezultaty modlitwy. Mimo że sama modliłam się za pacjentów już wcześniej i wierzyłam, że im w ten sposób pomagam.
Czytałam zresztą niegdyś książkę ze świadectwami amerykańskich matek, których synowie powołani zostali do służby wojskowej na wojnie w Wietnamie. Wiele z tych matek, intuicyjnie, zaczynało w pewnym momencie odmawiać Psalmy w intencji swoich synów. Później okazywało się, że dokładnie w tym momencie ich synowie wychodzili cało z poważnych opresji. Od tamtej książki zaczęła się moja świadoma wiara. Zaczęłam bowiem czytać Biblię, właśnie od Psalmów począwszy. Wcześniej uczestniczyłam co prawda w życiu religijnym, ale podchodziłam do tego dość bezrefleksyjnie. Bywało, że, gdy wracałam zmęczona z dyżuru, mąż dosłownie „zaciągał” mnie na Mszę Świętą. Teraz nie wyobrażam sobie, żebym mogła na nią nie pójść.
Pacjenci porównują Panią czasem do anioła?
Często. <śmiech> Podstawową zasadą na moim oddziale jest życzliwość wobec pacjenta. Trafiła nam się nawet niedawno pacjentka, która kiedyś była salową w jednym ze szpitali w naszym województwie i sama przyznała, że nigdy wcześniej nie spotkała się z tak ciepłym podejściem ze strony ordynatora i całego personelu, jak na naszym oddziale.
z dr. Martą Jasińską-Szetelą
ordynator Oddziału Neurologii
Specjalistycznego Szpitala Miejskiego im. Mikołaja Kopernika w Toruniu
i kolekcjonerką wizerunków anielskich
rozmawiali ks.Piotr Prusakiewicz CSMA
Karol Wojteczek
Artykuł ukazał się w lipcowo-sierpniowym numerze „Któż jak Bóg” 4-2017.