Gdy Redaktor Naczelny „Któż jak Bóg”, ksiądz Piotr Prusakiewicz, proponował mi poprowadzenie niniejszej rubryki, w mojej głowie od początku świtała jedna myśl: „Będę mógł pisać o anielskich interwencjach dokonanych w czasie różnego rodzaju wypraw.” „Będę mógł świadczyć”. „Będę mógł oddać mojemu Aniołowi Stróżowi to, co mu należne”. Będę…
I gdy tak co dwa miesiące przychodzi mi stanąć przed wyzwaniem, jakim jest nakreślenie kolejnego tekstu, szybciutko prześwietlam w myślach swoje przygody. Zwykle szukam tych historii pisanych przez wielkie „H”. W których to Anioł Stróż interweniował bardzo namacalnie. W sposób szczególny. Ratując mnie od nieszczęśliwej przygody. Zachowując moje życie. Przestrzegając. Wzmacniając przez swoje anielskie interwencje moją wiarę.
Czasem jednak dochodzę do wniosku, że zgubną pokusą może być traktowanie tej rubryki jako areny dla pojedynkujących się ze sobą historii o to, która z nich była bardziej niebezpieczna, w której z nich Anioł Stróż zdziałał więcej. Nie chciałbym stawiać anielskim interwencjom w moich wyprawach jakiejkolwiek poprzeczki. Czynić warunek publikacji z tego, czy dana przygoda była z gatunku tych horrorystycznych, prawdziwie dramatycznych. Nie, tego bym nie chciał. I dziś właśnie o tego typu historii. Historii, która pozwala spojrzeć na anielskie interwencje jako na coś, co dzieje się nieustannie. Jako na coś zupełnie codziennego. Bo jestem pewny, Drogi Czytelniku, że od momentu Twojej dzisiejszej pobudki do momentu, gdy trzymasz w dłoniach tę gazetę, Anioł Stróż miał z Tobą już co nieco do roboty. Cóż… Oni tak już mają.
Potyczki z wiarą
– Stefan! Stefan! Masz to! – głos Darka w słuchawce był nieco inny niż zazwyczaj. Podniecony, podekscytowany, dumny. – Wierz, albo nie, ale załatwiłem ci sponsora na twoje odcinki! Pojedziesz do Norwegii za ich pieniądze i nagrasz kilka materiałów do swojego programu w telewizji! Co ty na to?
– Ale jak to? Nie rozumiem… – odpowiadałem skołowany.
– No po prostu. Udało się. Bądź u mnie w biurze jutro o dwunastej. Sfinalizujemy sprawę.
Tak to mniej więcej wyglądało. Tak zaczęła się moja tegoroczna przygoda z Norwegią. Do tej pory za wszelkie moje wyprawy (prócz dwóch: do Wenezueli oraz do Papui Nowej Gwinei) płaciłem z własnej kieszeni. Teraz miało być inaczej. Teraz pojawił się on. Sponsor. Firma, która zgodziła się zapłacić za zawodowego operatora, za przeloty, za pobyt. Słowem: za wszystko. Chcieli tylko jednego: dobrych zdjęć i plansz reklamowych przed emitowanymi w telewizji odcinkami. Wszystko to do zrobienia. Już sam fakt pojawienia się tej firmy można by uznać za anielską interwencję. I właściwe na tym zakończyć ten tekst. Ale, jak się później okazało, to był dopiero początek…
– Klaudia, to się chyba nie uda… – jeszcze nie zdążyłem wylecieć, a już pojawiły się wątpliwości. – Przecież tam na Lofotach (archipelag wysp na dalekiej północy Norwegii – przyp. autor) notorycznie leje. Jest pochmurno i nic nie widać. Po co ja się tam pcham? W dodatku jeszcze z kamerą…
– Bo masz takie marzenie, Stefan? Może dlatego? – ironizowała sympatycznie Klaudia. – W ogóle to czym Ty się przejmujesz? Ja już dziś ogłaszam z tego miejsca, że podczas twojego pobytu na Lofotach będzie piękne słońce. I ogłaszam to w imię Jezusa! A Ty módl się o to razem ze mną.
– Ech, ten Twój optymizm… – westchnąłem tylko.
Znałem wiarę Klaudii. Wiedziałem, że jest na tyle mocna, że mogłaby góry przenosić. Ale z tymi Lofotami to chyba nieco przesadziła. Przecież nieprzypadkowo przedstawiciel firmy sponsorującej mi wyjazd przestrzegał mnie przed lotem na Lofoty. Mówił wówczas: „Nie radzę, panie Stefanie, nie radzę… Byłem tam kilka razy. Za każdym nie widziałem praktycznie nic. Mgłą, chmury i deszcz. Jak dorzucimy do tego obecną tam przez pół roku noc polarną, wyjdzie nam, że to jedno z najbardziej depresyjnych miejsc w Europie. Niech pan się jeszcze raz zastanowi, czy rzeczywiście warto tam jechać.”
A to przecież było jedno z moich marzeń. Zobaczyć Lofoty. Przeżyć Lofoty. Sfilmować Lofoty.
– W dodatku sam nie wiem, czy starczy mi na to wszystko pieniędzy… – zagajałem innym razem Klaudię.
– Ale przecież dostałeś coś od sponsora, prawda? Czy czegoś nie rozumiem? – dopytywała, zresztą zupełnie racjonalnie.
– Tak, ale wiesz… Jak patrzę teraz na ceny, jakie tam obowiązują, na ostatnie podwyżki biletów lotniczych, to wychodzi mi, że zażądałem od sponsora zdecydowanie za mało. Prawdopodobnie będę musiał dołożyć coś ze swoich … – narzekałem dalej.
– Stefan, za kogo Ty masz Boga, co? – spojrzała wreszcie mi głęboko w oczy. Chyba miała już dosyć tej paplaniny. – Za dobrego Tatę, czy za kogoś, kto tylko czyha, abyś się wykoleił?
– No chyba za… – próbowałem odpowiedzieć.
– Skoro dał ci tego sponsora, to przestań się wreszcie zamartwiać. Ja tam już się w ogóle nie przejmuję tym Twoim wyjazdem. Wcale a wcale.
– Że niby i pogoda będzie, i kasy starczy? – zapytałem ironicznie.
– Odkąd się o to modliliśmy i dostałeś sponsora, absolutnie jestem o tym przekonana. Jeszcze zobaczysz.
„A nie mówiłam?”
Lądowanie na lotnisku w północno-norweskim Harstad zapamiętam chyba do końca życia. Ciężko mi nawet zebrać słowa na opis tego, co działo się wtedy wokół nas. Seledynowe jeziora umoszczone pomiędzy skalistymi pagórami. Białe piaski polarnych plaż. Łagodne stoki. Istny raj na ziemi. A na horyzoncie… A na horyzoncie nawet najmniejszej chmurki.
– Klaudia, nie uwierzysz! – po wylądowaniu zacząłem z wrażenia pisać SMS-a. – Tutaj jest jak w bajce. I ani jednej chmurki na niebie! Wyobrażasz to sobie?! Na Lofotach?! Ani jednak chmurki?!
Nie musiałem zbyt długo czekać na odpowiedź. Wibracja telefonu, kilka charakterystycznych dźwięków. I okraszona uśmieszkami wiadomość:
– Po pierwsze sobie wyobrażam, bo twój operator już zamieścił zdjęcia w internecie. A po drugie: czy naprawdę chcesz, bym to napisała? A nie mówiłam.
To zadziwiające, jak mało wciąż ufam Bogu. Jak niewielką ufność pokładam w moim Aniele Stróżu. Przecież już tyle razy dowodził mi swojej wierności. Przedkładaniem przed Tronem Najwyższego moich intencji, moich marzeń, mojego serca… I nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Nigdy. Nawet teraz jednak, gdy dolecieliśmy na miejsce, gdy niebo okazało się być szmaragdowo błękitne (co na Lofotach naprawdę jest nie lada rzadkością), nawet teraz poganiałem operatora, aby czym prędzej jechać na archipelag, gdyż „ta pogoda może być tylko chwilowa”. Na miejscu Boga dawno bym się już załamał moim brakiem wiary. Postawił krzyżyk. Posmutniał. Czuł żal. Na całe szczęście On taki nie jest. On się nigdy nie załamuje. I nigdy nie stawia na nikim krzyżyka. Walczy na całego.
Jak woda na pustyni
– Czy kupimy u pana wodę? – zapytałem drugiego dnia ekspedienta pracującego w turystycznej mieścinie Nusfjord. Nasze zapasy przywiezione z Polski powoli już się nam kończyły.
– Jasne. Stoją tam, w lodówce – wskazał uprzejmie.
– A ile kosztują?
– 50 NOK (równowartość ok. 25 PLN – przyp. autor) za butelkę. Podać?
– Ale to rozumiem, że to butelka dwulitrowa, skoro taka cena… – ratowałem się, i tak będąc doszczętnie zbity z tropu informacją o cenie za butelkę zwykłej wody.
– Nie, nie. 50 NOK kosztuje butelka półlitrowa.
Nie muszę chyba pisać, że żadnej wody w Norwegii nie kupiliśmy.
– Obawiam się, że przy takich cenach skończy nam się kasa już po trzech dniach. Nie wiem, za co będziemy żyć za tydzień – wylewając swoje żale przed operatorem, wątpiłem po raz nie wiem już który.
I dopiero wtedy. Gdy sytuacja była naprawdę poważna, usłyszeliśmy donośny polski głos:
– Dzień dobry! – głos dochodził z mostku prowadzącego do rybackiej osady.
– Dzień dobry! – odpowiedzieliśmy nieco zaskoczeni. – Chwileczkę, chwileczkę… Skąd wiesz, że jesteśmy z Polski?
– A nie ważne. Wywiedziałem się. Łukasz jestem – podaje przyjaźnie rękę młody, na oko przed trzydziestką, chłopak. – Pracuje tu od kilku już sezonów. Widzę, że macie nietęgie miny. Pomóc wam w czymś?
Po kilku chwilach mieliśmy wraz z operatorem dwie dwulitrowe butelki z krystalicznie czystą wodą z ujęć Nusfjord. Za zupełnie darmo. Dla Łukasza załatwienie takiej sprawy to była bułka z masłem. Zajęło mu to może dwie minuty.
– To najlepsza woda w całej Norwegii. Jak wracam do Polski, tego jednego brak mi najbardziej. Zobaczycie… – zachwalał Łukasz.
Odsłonił niebo
Mam świadomość, że dzisiaj opisane przygody być może nie powalają z nóg. Że nie są to przygody z kategorii, jak to „Anioł Stróż uwolnił mnie od porywaczy”. Albo w jaki to sposób „dzięki cudownej anielskiej interwencji przeżyłem atak kobry królewskiej”. Co nie wcale nie oznacza, że i z takich sytuacji Anioł nie może nas spokojnie wyciągnąć.
Dziś jednak chciałbym dać świadectwo, że aniołowie działają wszędzie i zawsze. Niezależnie od stopnia zagrożenia. Niezależnie od osoby. Czy to będzie śpiące niemowlę w wózku, któremu Anioł Stróż rzuci cień na czoło, aby nie nabawiło się udaru słonecznego. Czy to będzie babuleńka zmagająca się z ciężkim wózkiem na schodach, gdy obok popsuła się winda, kiedy to Anioł Stróż natchnie swego młodocianego podopiecznego, aby pomógł babci przenieść pakunek. Czy będzie to przejście dla pieszych, kiedy to nauczyciel zagapi się na sklepową witrynę, zwalniając przez to kondukt prowadzonych przez siebie dzieci, dzięki czemu unikną wypadku, bo akurat przez światła na czerwonym przejeżdża jakiś pirat drogowy. Czy wreszcie będzie to Anioł Stróż Stefana Czerneckiego odsłaniający mu niebo nad Lofotami i zsyłający Łukasza, aby załatwił mu wodę.
Tak to działa, proszę Państwa.
A wracając do tematu… Cały nasz wyjazd do Norwegii zakończył się ze wszech miar sukcesem. Prócz jednego dnia, pogodę mieliśmy bezchmurną do samego do końca. A pieniędzy otrzymanych od sponsora jeszcze trochę zostało. Nie kłamię.
Stefan Czerniecki
czerniecki.net
Artykuł ukazał się w listopadowo-grudniowym numerze „Któż jak Bóg”. Zapraszamy do lektury!