Pochwała zwyczajności

Ks. Jan Kaczkowski, zmarły przed rokiem, opowiadał, że w młodości trafił na zlot charyzmatyków. Świadectwa ludzi, którzy tam przybyli – niejednokrotnie niezwykle wierzących i pobożnych – brzmiały bardzo podobnie: „Byłem zwykłym niedzielnym katolikiem, chodziłem do kościoła, a nagle spotkałem wspólnotę XYZ, przyleciał anioł, palnął mnie skrzydłem, jestem kompletnie odnowiony i zupełnie inny”.

 

Ks. Kaczkowski wyczuwał w tym pewną pogardę dla mas katolickich, które uświęcają się, chodząc co niedzielę do kościoła. Myślę, że jest w tym jakieś niebezpieczeństwo, gdy człowiek odrzuca zwyczajność jako coś, co nie pomaga albo wręcz przeszkadza w rozwoju duchowym, i uparcie szuka niezwykłości doznań.

 

Bożek efekciarstwa

 

„Wszyscy księża powinni być tacy” – przeczytałem w komentarzu pod jednym z filmików na YouTubie o. Adama Szustaka, znanego chyba wszystkim dominikanina, który w tej chwili podróżuje po świecie i ewangelizuje, gdzie tylko Bóg mu wskaże, nagrywając przy tym swoje przemyślenia. Od razu jednak w mojej wyobraźni stanął Kościół pełen takich duchownych. I jak wyglądałby on w praktyce dla szarego katolika? O stałym spowiedniku nie byłoby mowy, bo przecież ciągle by dokądś jeździli, żeby głosić kazania czy prowadzić rekolekcje. Żeby się normalnie wyspowiadać, musiałbym sprawdzać, który youtubowy duchowny akurat przemierza moje okolice (mało to praktyczne, prawda?). Kierownictwo duchowe byłoby co prawda możliwe, ale głównie przez Skype’a, o ile akurat mój kierownik wylądowałby w zakątku świata, w którym mógłby być on-line. Na Msze Święte chodzilibyśmy głównie, by usłyszeć pociągające kazanie – bo przecież to byliby świetni mówcy. Mało tego – kto w takim Kościele odwalałby papierkową robotę i zajmowałby się codziennymi, zupełnie nieyoutubowymi problemami w naszych parafiach? Gdyby każdy z duchownych miał talent do nietypowej ewangelizacji, szkoda byłoby, gdyby się marnowali w zatęchłych archiwach czy dusznych kancelariach. Czy naprawdę chcielibyśmy, żeby „wszyscy księża byli tacy”?

 

Jest bardzo duża szansa, że dla wielu z nas Bóg gdzieś w tym wszystkim by zniknął, zostałby przykryty przez świecącą osobowość jednego czy drugiego księdza. Być może nawet doszlibyśmy do wniosku, że jeżeli ktoś nie jest przebojowy i nie ma daru mocnego przemawiania, to pewnie nie pochodzi od Boga, a w każdym razie do Niego nie prowadzi, bo nie porywa nas tu i teraz. Zaczęlibyśmy czcić bożka efektywności, lub może lepiej – efekciarstwa. Żeby nie było wątpliwości – nie mam nic przeciwko działalności o. Szustaka, bo robi rzeczy piękne i dobre. Mam za to wiele przeciwko takiemu podejściu do Kościoła, które domaga się przede wszystkim charyzmy, pięknej mowy, akcji, nastrojowej muzyki, doznań dla zmysłów czy innych widowiskowych fajerwerków, tak jakby bez tego wszystkiego Pan Bóg tracił swój urok i moc oddziaływania na nasze życie.

 

Bóg jest także tam, gdzie jest nudno

 

Żeby do nas przemawiać i żeby nas ostatecznie zbawić, Pan Bóg wybrał sobie lud pasterski, by zawrzeć z nim przymierze, a potem cichą Maryję, by urodziła Zbawiciela, i mizerną stajenkę na miejsce urodzenia swojego Syna. Żydzi oczekiwali potężnego Mesjasza, który wywoła zbrojną rewolucję i wyzwoli ich naród spod ucisku, da im ziemię oraz panowanie, a tymczasem… wszyscy wiemy, jak skończył prawdziwy Mesjasz. U zarania chrześcijaństwa wierzący w Chrystusa byli pogardzani i drwiono z nich, bo byli niewykształceni, o czym pisze np. św. Paweł (1 Kor 1,26), a jednak to oni – a nie oświeceni i pyszni filozofowie – przemycili Boga w kolejne wieki. Potem nasz Pan wybierał, a to św. Juana Diego, nic nieznaczącego Indianina, a to niepiśmienne dzieci wypasające owce w Fatimie. Żeby przemówić do Balaama, Pan Bóg posłużył się nawet oślicą (Lb 22,27–28). Choć gdyby się zastanowić, gadająca oślica nie jest wcale czymś zwyczajnym, ale na pewno nie jest też niczym, czego byśmy się spodziewali i pragnęli. Wniosek jest prosty: Bóg przychodzi do nas niepozornie, w ukryciu, w prostocie.

 

Podobnie jest z modlitwą i – szerzej – wszelkimi rytuałami religijnymi. Granica między tym, co jeszcze piękne i porywające naszego ducha, a tym, co już przekombinowane i szkodliwe, jest bardzo indywidualna i niestety widać ją najczęściej dopiero po jej przekroczeniu. Każde uatrakcyjnienie modlitwy może być pomocne jedynie wtedy, kiedy nie sprawia, że wszelkie standardowe formy pobożności zaczynają nam się jawić jako puste i nudne rytuały. Jeżeli ktoś tak bardzo pokochał modlitwę z gitarą w swojej wspólnocie, ze wznoszeniem albo nakładaniem dłoni i z kojącą obecnością innych ludzi, że nie wyobraża sobie rozmowy z Bogiem w inny sposób i że samotne odmawianie różańca czy uczestnictwo w standardowej niedzielnej Mszy Świętej wydaje się mu staroświeckie, niefajne i nieatrakcyjne, to znak, że już przekroczył tę granicę.

 

Czy naprawdę bez charyzmatycznych duchownych Pan Bóg się do nas nie przebija? Nie musimy uciekać od księży przynudzających i naprędce odklepujących formułki w konfesjonałach, bo nie od ich magnetycznej osobowości, nie od uczuć i emocji, które oni w nas wywołują, zależy moc sakramentu. Skoro oślica mogła, to dlaczego ten ksiądz miałby nie móc? Może w banalnej nauce, którą ktoś nam przekazuje, jest ukryty specjalnie dla nas sens. Na pewno też nie powinniśmy osądzać czyjejś religijności, która jest właśnie w tym zanurzona i w tym wzrasta. Bo czy różaniec samotnie odmawiany nie wznosi nas paciorek po paciorku, sznurek po sznurku do samego nieba?

 

Nauczmy się klękać

 

Jeżeli Pan Bóg jest w tym, co pogardzane i co mało efektowne (a jest, bo sam to powiedział ipokazał w Piśmie Świętym), to na pewno można Go spotkać w nudnym pacierzu, gdy na wpół przytomni odklepujemy zdrowaśkę tuż przed snem; w dyskretnym, niemal niezauważonym, bo wykonanym w pośpiechu i automatycznie znaku krzyża nad chlebem; w monotonnym różańcu odmawianym z kilkunastoma babciami w chłodnym kościele, gdy echo modlitwy dudni między zimnymi murami; w absolutnie niecharyzmatycznym księdzu, który nie prowadzi superpopularnego kanału na YouTubie i nie dotknie nas żadną niesamowitą nauką, tylko przeciwnie – narzuci na nasze wątłe barki najprostszą z możliwych pokut albo wygłosi kolejne zwyczajne kazanie o miłości. Bóg z reguły nie chowa się w sztucznych upiększaczach, które tylko nas odciągają od rzeczy ważnych, jest za to w nużących, codziennych obowiązkach, w naszym każdominutowym powołaniu. Żeby Go spotkać, należy być pokornym. Ktoś dobrze powiedział, że jeżeli chcemy dotknąć nieba, powinniśmy nauczyć się klękać.

 

Fakt jest jednak taki, że te standardowe formy pobożności (Msza, różaniec, wieczorny pacierz itd.) są tylko z pozoru zwyczajne. Jeżeli przeczytamy o wizjach Cataliny Rivas, boliwijskiej mistyczki, która doświadczyła tego, co dzieje się na Mszy Świętej od strony duchowej, zrozumiemy, że Msza Święta jest największym cudem, jakim dysponujemy, i nie musimy już więcej cudować, bo mamy do dyspozycji właściwie wszystko. Mistyczka widziała, jak podczas przygotowania darów ofiarnych aniołowie zanoszą nasze prośby i ofiary przed ołtarz Boga. Co ciekawe, byli wśród nich także aniołowie smutni – oni mieli ręce puste, bo ich „podopieczni” nie mieli żadnych intencji czy ofiar, byli na Mszy z obowiązku, z przyzwyczajenia, bez pragnienia uczestniczenia w tym wielkim wydarzeniu. Aniołowie razem z nami wyśpiewują także Święty, Święty, Święty podczas prefacji. Kulminacyjny moment to oczywiście przeistoczenie, podczas którego Catalinie Rivas ukazał się sam Jezus Chrystus, z miłością patrzący na każdego człowieka z hostii. Gdy kapłan trzyma uniesiony kielich, spływa do niego krew Chrystusa. Co niedzielę aniołowie świszczą nam nad uszami, a my nie chcemy tego słyszeć.

Nie ma niczego większego niż to. I tak naprawdę nie potrzebujemy już niczego więcej niż to.

 

Tomasz Powyszyński

 

 

 

Artykuł ukazał się w lipcowo-sierpniowym numerze „Któż jak Bóg” 4-2017. Zapraszamy do lektury!