Największy od czasów II Wojny Światowej konflikt zbrojny na Starym Kontynencie nie może nie mieć na nas żadnego wpływu. I nie mówię tu tylko o materialnej stronie naszego życia, która z pewnością się zmieni. Mam na myśli także wartości, którym chcemy służyć i które głosimy. Jedną z nich, poddawaną w ostatnim czasie szczególnej manipulacji, jest chęć pomocy drugiemu człowiekowi.
Przez ostatnie trzydzieści lat przyzwyczailiśmy się do pokoju i spokoju. Jak to jednak mówią, dobrze już było, teraz będzie tylko gorzej. Trudne czasy rodzą wielkie problemy, z którymi trzeba sobie jakoś radzić. Niełatwo pogodzić się z utratą świętego spokoju, komfortu psychicznego i pewności jutra. Będą więc pewnie zdarzać się sytuacje, które przetestują nas i to, jakimi jesteśmy ludźmi. Ważne jest, by umieć stanąć w nich po odpowiedniej stronie i odpowiednio zareagować.
Z czym mamy do czynienia?
Raport niezależnego rosyjskiego portalu Mediazona, który przeanalizował dane o rosyjskich żołnierzach walczących na Ukrainie, rzuca straszne światło na niektóre ich zbrodnie. Można się z niego dowiedzieć o wielu przypadkach bestialstwa. Na przykład: Pewnej szesnastolatce najeźdźcy wybili zęby, a potem kilku z nich ją zgwałciło. Inna dziewczyna w trakcie gwałtu straciła przytomność. Mówi, że jest z tego powodu szczęśliwa, ponieważ niczego nie pamięta. Jeszcze inna kobieta opisywała, jak dwudziestoletni rosyjski żołnierz zabił jej męża. Ją potem gwałcono wiele razy z pistoletem przy głowie. Kobieta uciekła wraz z synem dopiero, gdy pijani żołdacy zasnęli.
Przerażające? Oczywiście, że tak. Tak właśnie wygląda wojna, szczególnie w wykonaniu zdemoralizowanej armii rosyjskiej. Skoro życie jej własnych żołnierzy jest dla niej niewiele warte, dlaczego życie „ukraińskich nazistów” ma być warte cokolwiek? Abstrakcyjne opisy, którymi często posługujemy się, próbując oddać okropieństwa wojny, czasem nie działają, tak są teoretyczne. Gdy jednak ujrzymy na konkretnych przykładach, że kryją się za nimi rzeczywiste dramaty ludzi, którzy do końca życia się nie pozbierają, będziemy o tym myśleć zupełnie inaczej. Zrozumiemy też, przed czym uciekają ci, którzy szukają schronienia u nas.
Czy to sprawiedliwe?
Mam wrażenie, i chyba jest ono podzielane przez wiele osób, że nasze społeczeństwo podzieliło się w ostatnim czasie po raz kolejny. I linia podziału przebiega prawie dokładnie w tym samym miejscu, w którym przebiegała przy okazji awantur o szczepienia. Jedni chcą pomagać Ukraińcom na różne sposoby, a drudzy – sami siebie nazywający „realistami” – mają co do tego wątpliwości. Przedstawiają wiele argumentów.
Nie tak dawno po Facebooku krążyła tabelka wyliczająca i porównująca, co dostaje w Polsce ukraińska matka z dwójką dzieci, a co dostaje polska matka z dwójką dzieci. Mowa oczywiście o różnego rodzaju świadczeniach finansowych. Wynikało z niej, że ukraińska matka od naszego państwa pieniędzy ma potąd (tu dłonią pokazuję na czubek swojej głowy) i w ogóle trafiła do Eldorado, a polska matka nie dostaje prawie nic. W domyśle nieznośnie dźwięczało pytanie: Czy to sprawiedliwe?
Wspomniana tabelka nie uwzględniała jednak kilku ważnych kwestii. Nie mówiła ona o tym, że ukraińska matka właściwie z dnia na dzień straciła wszystko, na co pracowała przez całe dotychczasowe życie. Nie widać w niej, że jej ojciec, mąż oraz najstarszy syn zostali na Ukrainie i kobieta być może już nigdy ich nie zobaczy. Nie widać w niej też, że wyrwanie kogoś ze snu rakietami i zmuszenie do ucieczki z plecakiem – na którego spakowanie miało się minutę – oraz płaczącymi i przerażonymi dziećmi, to nie wycieczka krajoznawcza czy wakacyjny wypad na saksy. To koszmar, którego nikt nie chce przeżywać za żadne pieniądze świata. W antyuchodźczych wyliczeniach nie uwzględnia się ogromnego strachu o jutro, o bliskich, o siebie.
Przypomina mi się tu kampania społeczna pod hasłem: „Czy naprawdę chciałbyś być na naszym miejscu?”, skierowana do pełnosprawnych kierowców, parkujących na miejscach dla niepełnosprawnych. Czy naprawdę ktoś uważa, że polskie matki mają czego zazdrościć matkom ukraińskim? Że mogłyby chcieć być na ich miejscu? Szczerze wątpię.
Kto za to zapłaci?
Jest to oczywiście w jakimś sensie zasadne pytanie. Pomoc, której udzielamy, będzie nas niewątpliwie dużo kosztować. Może nawet więcej, niż się spodziewamy. Tzw. „realiści”, broniąc swojego stanowiska, twierdzą, że państwo na pierwszym miejscu powinno dbać o własnych obywateli. Jeśli więc chcemy pomóc, to tylko w takim stopniu, w jakim nie przynosi to szkody Polakom.
Problem tylko w tym, że każda pomoc, jaką ofiarujemy, przynosi nam przecież mniejszą lub większą szkodę. Jeżeli kupię komuś coś, czego on potrzebuje, stracę pieniądze. Jeżeli podejmę jakiś wysiłek, stracę czas i energię, których nikt mi nie zwróci. I przekładając to na państwo – Polska pomagając Ukraińcom poniesie z tego tytułu jakąś szkodę. Choć w dłuższej perspektywie taka postawa może okazać się dla nas korzystna.
Mówi się, że to nie nasza wojna, więc nie powinniśmy ani wtrącać się militarnie, ani oferować zbyt dużej pomocy. Wchodzimy tu w poważną dyskusję geopolityczną, ale chyba nie trzeba być wielkim specjalistą, żeby wiedzieć, gdzie leży Ukraina i jak blisko polskiej granicy spadały już bomby. Jeżeli to nie jest nasza wojna, to nie jest też naszą sprawą sytuacja, w której sąsiad zza ściany maltretuje rodzinę albo zbir z nożem atakuje przy nas przypadkowych przechodniów. Jest to jak najbardziej nasza wojna, w przypadku Ukraińców toczona także w naszym interesie. Bliżej nas byłaby już tylko wojna w Polsce.
Czy dostaniemy coś w zamian?
Pomagając, nie powinniśmy oczekiwać niczego w zamian. Zabawne wręcz było, gdy całkiem niedawno wielu komentatorów oburzało się na fakt, że… podczas Eurowizji jury z Ukrainy nie przyznało polskiej piosence ani jednego punktu. Przedstawiano to jako obraz naszego upadku: my im 500+, mieszkania, jedzenie, czołgi, samoloty, sympatię i współczucie, a oni nam nawet punktu na Eurowizji nie dali… Narracja ta była zresztą zafałszowana, gdyż w głosowaniu publiczności otrzymaliśmy od Ukraińców maksymalną liczbę punktów.
Chrześcijanin wie, że pomagać należy niezależnie od tego, czy ktoś będzie nam wdzięczny czy nie. Jeżeli widzę, że życie bliźniego, który stoi na mojej drodze, jest zagrożone, moim obowiązkiem jest mu pomóc jakkolwiek jestem w stanie. Jeżeli pytamy w takich sytuacjach: „A co ja będę z tego miał?”, „A dlaczego na mój koszt?”, „A czy on potem będzie mnie lubił i da mi punkty w konkursie muzycznym?”, to dajmy sobie spokój z chrześcijaństwem. Tak będzie uczciwiej.
Tomasz Powyszyński
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (4/2022)