Jedna z ulic w Tumbes w Peru

Porwani i wyzwoleni

Z aniołem przez świat

O porwaniach czytałem nieraz. Krzykliwe tytuły brukowej prasy od zawsze karmiły się tego rodzaju tematyką. Historie osób uprowadzonych, zniewolonych, czasem nawet zabitych. „To się przecież dobrze czyta”, „to ma klikalność”. Prawa rynku prasowego od lat są takie same. Nieubłagane.

O porwaniach widziałem także niejeden film. Wiadomość w serwisie informacyjnym. Słuchało się o tym i w radio. Temat więc zdawałoby się oklepany. Wręcz oswojony. Cały czas jednak analizowany z pozycji kanapowej. Z perspektywy kogoś, kogo zupełnie nie dotyczy. Kogoś, kto nie ma nawet najmniejszych przypuszczeń, że kiedykolwiek mógłby go dotyczyć. A jednak.

Intryga

Z Huaraz do Trujillo. Z Trujillo do Chicklayo. Z Chicklayo do Piura. Z Piura… Dobra, starczy. Po łapaniu kolejnych stopów, autobusów, tłumaczeniu dworcowym kasjerkom, dokąd chcemy się dostać, docieramy wreszcie do nadgranicznego Tumbes. Stąd do Ekwadoru jest już tylko 25 kilometrów. Wydawałoby się, że to nic. Że to już tuż, tuż. Że Peru opuścimy w mgnieniu oka.

– Nie radzę – rzuca w moim kierunku chłopak sprzątający poczekalnię mini-dworca, widząc, że szykujemy się do opuszczenia tego uroczego miejsca.

– Że jak?

– Po prostu nie radzę… – powtarza tajemniczo, nawet nie podnosząc na mnie wzroku.

– Chciałbym wiedzieć – upieram się.

– Facet, to jest Peru! Skąd żeś ty się urwał? – chłopak na chwilę przestaje zamiatać podłogę.

– I?

– I nic! – wybucha nagle. – Chcesz, to idź, nie ma sprawy!

– Rozumiem, że o tej porze może być tu niebezpiecznie… – zgaduję.

– Tak. Lepiej zostać w poczekalni i zamówić taksówkę. Tym bardziej że już ciemno.

Tak rozpoczyna się nasze pożegnanie z tym krajem. Od ucieczki taryfą przed bandziorami. Gdy wreszcie bezpiecznie dostajemy się do hostelu, zaczynamy marzyć tylko o jednym: Ekwador. Nie wiem czemu – nigdy tam jeszcze nie byłem – ale jakoś mam wrażenie, że w tym kraju będzie inaczej. Cieplej, bezpieczniej, bardziej sielsko. Troszkę już zaczęło mnie to Peru męczyć, nie powiem. Chyba starczy. Wciąż brakuje nam słońca. W plecakach nadal gniją niedosuszone ubrania z gór Huayhuash.

Drugi listopada. Ten dzień już od początku źle pachniał. Wpierw gubię kartę do aparatu zapełnioną zdjęciami. Tyle roboty na nic! Panika, przeszukiwanie pokoju wzdłuż i wszerz. Kilka godzin straty. Wreszcie znajduję! Wychodzimy na ulicę. Podejrzanych typów nie widać. Zresztą, jakoś tak niewielu przechodniów z rana. W progu hostelu stoi tylko jakiś niski Latynos.

– Jedziecie do Ekwadoru? Szukacie taksówki? – zagaduje.

– Raczej nie. Chyba, że na tutejszy dworzec – dodaję po chwili namysłu i przypomnieniu sobie wczorajszej przestrogi sprzątacza.

– Wskakujcie zatem. Zawiozę was.

Jakoś nie przychodzi mi do głowy, skąd w ogóle wziął się ten koleś. Dlaczego czekał przy drzwiach naszego hostelu? Skąd wiedział, że jedziemy do Ekwadoru? Teraz już wiem. To nie był przypadek.

Jedna z ulic w Tumbes w Peru
Jedna z ulic w Tumbes w Peru. Fot. Bernard Gagnon – praca własna | Wikimedia Commons | CC BY-SA 3.0

Policyjna gonitwa

W aucie czeka jeszcze jeden człowiek. „Kolega”, jak nazywa go nasz kierowca. Ma nam „pomagać w załadunku bagażu”. Po zapakowaniu samochodu wchodzi jednak do środka.

– Podwieziemy go, ok? – mówi kierowca, nie czekając nawet na naszą odpowiedź.

Tej zresztą nie ma. Siedzimy jakby w letargu, nie do końca kontrolując to, co się wokoło nas dzieje. Nieme przyzwolenie na wszystko. Bez jakiegokolwiek sprzeciwu. Nawet cienia uwagi.

– Granica dziś zamknięta – rzuca wreszcie kierowca.

– Jak to? – odpowiadam, jakby obudzony.

– No, normalnie. Zamknięta. Prawda, Javier? – pyta, oczami szukając potwierdzania u siedzącego po jego prawej kompana.

– A, tak! Przecież dziś piątek. Zapowiadali jakąś blokadę granicy. Strajk czy coś. Ale macie pecha – odpowiada po chwili wahania Javier. – Dziś autobusy do Ekwadoru nie kursują.

– Zaraz, zaraz… Chyba że spróbujecie przekroczyć granicę przed dwunastą. Strajk nie powinien zacząć się wcześniej – mówi kierowca.

– Racja – wtóruje mu kompan.

– O żesz… – krzyczy nagle pierwszy.

– Co się stało? – dopytuję, i tak już zdenerwowany całą tą sytuacją.

– Gliny.

– I co z tego? To źle? Zrobiliśmy coś, żeby się bać?

– Nie, to nie tak, amigo. Pamiętaj, że jesteś w Peru. To inny kraj od tych, do których, jak mniemam, przywykłeś. Tutaj wszyscy biorą w łapę. Ręka rękę myje. Bandziory robią, co chcą, a ci tylko udają, że ich poszukują. Wszystko to jedna wielka mafia.

– No tak… – potwierdzam, przypominając sobie natychmiast wczorajsze przestrogi chłopaka z dworcowej poczekalni.

– Słuchaj, gringo… – twarz taryfiarza przybiera teraz jakby bardziej przyjacielski wyraz – nie będziesz miał nic przeciwko małej ucieczce?

– Jakiej znowu ucieczce?

– Nieważne – rzuca nagle, wrzucając czwarty bieg i gwałtownie przyspieszając.

W bocznym lusterku widzę jadący za nami na sygnale radiowóz. Kurczę! Ścigają nas! Co jest grane!?

– Zatrzymaj się! – krzyczę do kierowcy.

– Mowy nie ma! Chcesz im płacić?

– Za co niby? Nic nie zrobiliśmy!

– Już ci tłumaczyłem! To mafia! Im się tylko płaci!

Nasze auto ścina kolejne zakręty. Jedziemy coraz szybciej. Ale radiowóz, jakby ściągany magnesem, cały czas siedzi nam na ogonie. Z policyjnego megafonu słychać jakieś wezwania. W huku silnika nie potrafię rozpoznać treści komunikatu. Nietrudno jednak domyślić się, o co chodzi. W pewnym momencie kierowca odpuszcza i zwalnia. Ucieczka zdaje się dobiegać końca.

– Dobra, nie damy rady. Za szybcy są – stwierdza, wydychając powoli powietrze ustami.

– I co teraz? – pytam.

– Słuchaj, ja zrobiłem, co w mojej mocy. Jeśli chcesz zachować choć trochę pieniędzy, radzę, byś ich jak najprędzej zbył. Pamiętaj, że to mafia. Jeśli wejdziesz w ich psychologiczne gierki, jesteś zgubiony. Pamiętaj… – dodaje, patrząc mi głęboko w oczy.

– Señor, señor – słyszę zza szyby. Otyły, czarny policjant puka w szybę mojego okna. – Proszę do nas.

O, słodka naiwności

– Coś zrobiliśmy? – pytam, gdy tylko staję przed mundurowym.

– Nie, skądże. Goniliśmy was przez tych dwóch. Znam ich. Ile chcą od was za przejażdżkę?

– Yyy… – dopiero teraz przypominam sobie, że nie ustaliliśmy kwoty za przejazd. – Osiem soles – zmyślam wreszcie, by uniknąć zapowiadanych przez taksówkarza kłopotów.

– Czy aby na pewno? – policjant zaczyna drapać się po głowie.

– Tak, tak. Osiem soli za całą trójkę. Na pewno.

– Pytam dla pańskiego bezpieczeństwa.

– Nic nam nie grozi, panie władzo – mówię, widząc kątem oka błagalny wyraz twarzy kierowcy. Nie wiem czemu, ale zaczynam mu ufać. Kupił mnie tymi wywodami na temat lokalnych układów mafijnych między bandytami a policją.

– No, jak sobie chcesz – wzdycha policjant. – A ciebie, cwaniaczku, za następną taką ucieczkę dorwę i mi zapłacisz podwójnie – krzyczy do schowanego za kierownicą taryfiarza.

– Dzięki… – wita mnie, gdy wracam do samochodu.

– Nie ma za co. Teraz nas wieź. Tylko wolniej niż dotychczas.

– Ma się rozumieć, szefie.

Po kilku minutach opuszczamy miasteczko. Wcale nie jedziemy wolniej. Mam raczej wrażenie, że wręcz niebezpiecznie nabieramy rozpędu. Dziwne, że wokoło nie ma innych aut. Czyżby nasz kierowca wybrał inny wariant drogi do granicy? Nie wiem. Nieważne.

W pewnej chwili odbijamy w boczną ścieżkę. Zbliżamy się do jakichś zabudowań.

– Coraz mniej mi się to podoba – mówi siedząca z tyłu Zosia.

– Mi już dawno przestało – odpowiada towarzysząca jej Ula. – Nie chciałam jednak siać paniki. Coś tu zdecydowanie nie gra.

– Kolego, dokąd ty nas wieziesz? Miało być na granicę! – krzyczę do kierowcy. Nic nie odpowiada. Podobnie milczący jest jego kompan. – Panowie, o co chodzi? – domagam się odpowiedzi.

Przeraźliwa cisza

To jest ten moment. Zaczynam zbierać myśli. Przerażająca chwila uświadomienia. Otrzeźwienie. „To nie może być prawda” – tłumaczę sobie. Krew buzuje. Żyły pulsują. Strach. Panika. I to obrzydliwe uczucie przeraźliwie chłodnego kłucia, dobywające się gdzieś z okolic klatki piersiowej. Rety, jak ja go nienawidzę! Ile to już razy odczuwałem je w czasie samotnych tułaczek. Nigdy jednak podobnie silnie, jak w tej chwili. Pędzimy coraz szybciej. Za oknem migają okoliczne drzewa sandałowe. Odruchowo macam drzwi pasażera w poszukiwaniu klamki. Po omacku. Powoli. Centymetr po centymetrze. Tak, by w żadnym wypadku nie zauważył tego kierowca. Gdzie jest ta klamka? Wreszcie! Silne pociągnięcie za kawałek plastiku. Nic. Kolejna fala zimnego potu spływa po plecach. O, ja naiwny! Już po wszystkim. Drzwi zablokowane.

Mimowolnie zerkam na siedzące obok mnie dziewczyny. Są nie mniej przerażone niż ja. Ten obrazek wcale mi nie pomaga. Zaczynają się wyrzuty sumienia. To wszystko moja wina. Są tutaj przez mnie. Nieraz medytując sobie w wygodnym, domowym fotelu zastanawiałem się, co może czuć człowiek w takiej chwili. O czym myśli. Teraz już chyba wiem. O rodzinie. „Jak oni się dowiedzą?”, „Kto im przekaże?”, „Czy kiedykolwiek ktoś im wyjaśni?”, „Mama… Przecież ona tego nie przeżyje…”.

Pociągam za klamkę raz jeszcze. I jeszcze. Kierowca już na pewno to widzi. Nie reaguje. Bo i po co? On wie, że nic tu nie poradzę. Zimny ból w klatce piersiowej… Najobrzydliwsze uczucie na ziemi. Najbardziej mroźne. Samochód jeszcze przyspiesza. Przychodzą kolejne pytania. „Po co się tu pchałeś, żółtodziobie?”, „Źle ci było w domu?”, „Jak można było być tak głupim? Tak naiwnym”. Teraz to wszystko już bez znaczenia. Milcząco obserwuję to, co za oknem. Nie koncentruję już jednak wzroku. Obrazy przewijają się, jakby ich wcale tu nie było. Przeraźliwa cisza. Już nic nie trzeba wyjaśniać. Nic mówić. Powoli dociera do mnie najstraszliwsza myśl, którą dotychczas cały czas usiłowałem od siebie oddalić. Sprawić, by stała się nierealną rzeczywistością. Snem na jawie. Teraz dostała się do mej świadomości z przeszywającą siłą. Potrząsając całym ciałem. Stało się jasne. Trzeba było odważnie stanąć przed faktem. Zostaliśmy porwani.

Oni też tu byli

Dziś, gdy piszę te słowa, ciężko dokładnie odtworzyć chronologicznie kolejne wydarzenia. Szantaż, pytania o pieniądze za „przejazd na granicę”, za wypuszczenie. Obyło się bez informowania rodziny, bez angażowania polskiego konsulatu. Na całe szczęście.

Nie zmieniało to w niczym faktu, że nasza sytuacja była w sposób oczywisty opłakana. Zabrane paszporty. Ubezwłasnowolnienie. Pogranicznicy, których mijaliśmy, dyskretnie mrugający do naszego kierowcy. Dobrze wiedzący, o co w tym wszystkim chodzi. Niczym mafia.

Pomyślałem sobie jednakowoż, że nasi Aniołowie Stróżowie też tutaj byli. Też maczali swoje skrzydlate palce w rozwiązaniu tej niebezpiecznej przygody. Gdy wreszcie, po uiszczeniu opłaty, zostaliśmy oswobodzeni, uświadomiliśmy sobie, jak potężnych orędowników mamy. Ile osób w naszej sytuacji nie wróciłoby nigdy do domów. Ilu podobnych nam również daje się oszukać zręcznie skręconej przez członków mafii intrydze i historii o strajku na granicy, o przekupnych policjantach, o koledze siedzącym na miejscu obok kierowcy. I też dają im wiarę. Zatrudniając tym samym swoich duchowych opiekunów-stróżów. Wtedy ci wkraczają do akcji. W końcu takie też mają zadanie. Jak dobrze, że znów okazali się skuteczni.

Stefan Czerniecki
czerniecki.net  

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (5/2018)