Modlitwa ma rosnąć i dojrzewać wraz z modlącym się. Wzrost i dojrzewanie łączą się niewątpliwie z trudem, wysiłkiem i może nawet niekiedy bólem. Ale wiemy, że to, co naprawdę wartościowe, musi kosztować.
Wejście na szczyt wymaga potu. I konieczne jest poruszanie się po wyznaczonym szlaku, jeśli chcemy bezpiecznie dotrzeć do celu oraz nie nadrabiać kilometrów, gubiąc się w gąszczu lub mgle.
To czynić…
Jedną z pierwszych trudności (pierwszych na drodze modlitwy w ogóle lub pierwszych przy rozpoczęciu modlitwy w danej chwili, nawet po wielu latach życia wiarą), jaką napotykamy na drodze modlitwy, są rozproszenia. Ciężko jest skupić się na czymkolwiek, jeśli z zewnątrz “atakuje” mnie wiele bodźców, jeśli dopiero co wyłączyłem telewizor albo odłożyłem książkę o zupełnie innej tematyce. Ciężko jest skupić się gdy w tle hałas, lub gdy wpadam do kościoła na Mszę świętą w ostatniej chwili, czy nawet spóźniony.
Wejście w każdą modlitwę wymaga przygotowania. Skoro człowiek to jedność duszy i ciała, to nie tylko dusza wymaga tych odpowiednich warunków, ale także ciało. Modli się cały człowiek, dlatego warunki zewnętrzne również odgrywają istotną rolę. „Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe” (Mt 26, 41b). O ciało też trzeba zadbać, by zaspokoić ducha.
…i tego nie opuszczać
Skarżymy się, że nie możemy skupić się na treści modlitw, czy na Słowie Bożym, że myśli odlatują, bo tyle spraw na głowie, gdy tymczasem nasze wnętrze jest rozkrzyczane i „puszczone samopas”. Warto przyglądać się naszym rozproszeniom świadomie, „łapać je”, gdy pojawiają się w sercu w czasie modlitwy. Wydaje się, że mogą one być dwojakiego rodzaju: sprawy oddalające od Boga i sprawy wymagające szczególnej troski modlitewnej. Oba te rodzaje rozproszeń z pewnością trzeba Bogu oddać. Jedne Bóg pokazuje, aby pomóc nam rozpoznać i odrzucić to, co nie pozwala iść za Nim, co nas blokuje, czy wprost jest grzeszne. Drugie stawia nam przed oczy, aby uwrażliwić nas i zaprosić Go w każdy obszar życia – mogą to być sprawy trudne, bolesne, kłopotliwe, ale też radosne, bardzo dobre.
Trudno wyobrazić sobie, żeby nagle człowiek klękał do modlitwy wydestylowany z codzienności, którą żyje. Stawać musimy przed Bogiem z tym wszystkim, co w sercu, niczego nie udawać. Przywoływać w Bożej obecności to wszystko, co przyniósł dany dzień, jeśli jest to modlitwa wieczorna, albo to, co tego dnia nas czeka, jeśli poranna. Może warto wprost mówić: „zobacz, Panie, tym żyję”, „to mnie martwi”, „to przynosi mi wielką radość”, „z tym sobie nie radzę”. Niczego nie udawać. I w ten sposób zamieniać rozproszenia w modlitwę.
Zdradliwe serce
Modlitwa na szczęście nie musi podobać się nam, ale Bogu. To nie my ją zaczynamy, nie my ją prowadzimy; zawsze Bóg do niej zaprasza, On jest pierwszy i ostatni. Trzeba zatem pozwolić, aby serce szło tam, gdzie Bóg zaprasza – jednak samemu można łatwo pobłądzić, można dać się zwieść swojemu sercu – „Serce jest zdradliwsze niż wszystko inne i niepoprawne – któż je zgłębi? Ja, Pan, badam serce” (Jr 17, 9-10a). Potrzebny w rozeznawaniu natchnień Bożych jest kierownik, osoba doświadczona, duchowa, która z boku spojrzy i poprowadzi. Bowiem łatwo samemu nawet zwolnić się z modlitwy, twierdząc, że tego teraz serce potrzebuje.
Znana jest sytuacja z życia św. Teresy od Dzieciątka Jezus, którą kiedyś zastała siostra, zapłakaną, siedzącą w celi. Na pytanie, co się stało, odpowiedziała, że modli się Modlitwą Pańską, ale nie może pójść dalej, niż pierwsze słowa: „Ojcze nasz”. Jej dziecięcy zachwyt nad ojcostwem Boga, uniesienie spowodowane odkryciem Bożej miłości, to wyżyny mistyki, głębia modlitwy. W takiej sytuacji niezbędna jest wielka ostrożność i mądrość kierownika oraz posłuszeństwo kierowanego.
Rozpoznać moment nawiedzenia
Codziennie przeżywamy wiele burz, nosimy w sercu trzęsienia ziemi. Bóg jednak przychodzi w szmerze łagodnego powiewu, jak do Eliasza. „Wtedy rzekł [Anioł Pański]: «Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana!». A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały [szła] przed Panem; ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze – trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu – szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty” (1 Krl 19, 11-13a).
Ks. Piotr Powałka
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (2/2018)