Im człowiek jest starszy, tym bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że nie da się zbudować żadnej relacji – z Panem Bogiem, z członkami swojej rodziny, z przyjaciółmi czy ze znajomymi, a nawet z samym sobą – bez umiejętności przepraszania i wybaczania. Jeżeli ktoś tego nie potrafi, powinien dać sobie spokój z nawiązywaniem czegokolwiek z kimkolwiek.
Przepraszanie to niezwykle trudna sztuka. Wymaga charakteru. Z tego powodu lubimy kombinować. Chodzi o to, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: jakoś mgliście przeprosić, a więc nie wyjść na gbura, którego mniemanie o własnej bezbłędności jest twarde jak beton, ale mimo wszystko nie uniżać się za bardzo, żeby nie było, że popełniliśmy jakiś wielki błąd (przecież trochę bezbłędni jednak jesteśmy) i bierzemy odpowiedzialność za swoje czyny. Anglicy mają na to nawet odpowiednie słowo: nonapology.
Nonapology
Doskonała forma to „przepraszam, ale…”, po czym następuje wyliczenie powodów, dla których właściwie nie mamy za co przepraszać. Dlaczego forma ta jest tak atrakcyjna? Przepraszamy i temu nikt nie zaprzeczy, ale ostatnie słowo należy do usprawiedliwień, więc gdy skończymy je wymieniać (a zawsze jest ich kilka, bo jesteśmy mistrzami w usprawiedliwianiu siebie), ogólne wrażenie jest takie, że co złego, to nie my. Może i coś niewłaściwego zrobiliśmy, ale przecież mieliśmy tyle ważnych powodów, że w zasadzie jesteśmy OK, więc przyjmij te byle jakie przeprosiny i daj już spokój.
Inna ciekawa forma przepraszania to: „przepraszam, jeżeli poczułeś się urażony”. Tak, w normalnych okolicznościach byśmy nie przeprosili, bo w sumie nie mamy za co, ale jeżeli z powodu swojego przewrażliwienia (bo przecież nie dlatego, że rzeczywiście uczyniliśmy jakąś krzywdę) poczułeś się urażony, to niech ci będzie — znaj łaskę pana. A na drugi raz przestań wszystko brać tak bardzo do siebie, bo to jest prawdziwy problem, a nie nasze zachowanie. Gdyby nie to, nie bylibyśmy zmuszeni do przepraszania.
Niewiele rzeczy bardziej odrzuca od ludzi niż nieumiejętność przyznania się do błędu i zwyczajnego przeproszenia. Jest to czasami trudne, oczywiście, ale można się tego nauczyć. Warto, bo w końcu żyjemy w społeczeństwie, wśród ludzi. Są bowiem przeprosiny, które nie budują mostów, tylko pogłębiają przepaście, więc nie warto ich nawet wypowiadać.
Wybaczanie
Przepraszanie jest co prawda bardzo trudne, ale jest chyba coś jeszcze trudniejszego — wybaczanie. Jeżeli popełnimy błąd, zrobimy coś głupiego lub złego, prędzej czy później — jeżeli sumienie działa u nas względnie prawidłowo — zostaniemy niemal przymuszeni do jakiejś formy przeprosin. W pewnym sensie będzie to naturalna konsekwencja. Gorzej jest z wybaczeniem. Żeby wybaczyć, bardzo często nie wystarczy poczekać. Trzeba wykonać nad wybaczeniem pewną pracę. I im większa krzywda, tym bardziej wymagającej pracy będzie potrzeba.
Wybaczenie to, według słownika PWN, darowanie komuś win. Nie należy więc mylić go z pobłażaniem czy udawaniem, że nic się nie stało. Wybaczenie z definicji wymaga uznania, że stała się realna krzywda. Przepraszanie i wybaczanie to właściwie siostry. I na początku, gdy o tym myślałem, chciałem napisać, że to siostry syjamskie, gdzie jedna nie może istnieć bez drugiej, ale nie jest to do końca prawda. Siostry te mogą istnieć bowiem niezależnie, do tego stopnia, że jedna nie powinna się oglądać na drugą, a wtedy będą działać tak, jak należy.
Co mam na myśli? Powinniśmy przepraszać, nie bacząc na gotowość wybaczenia drugiej strony, i powinniśmy wybaczać, nie bacząc na gotowość przeproszenia drugiej strony. O ile pierwsza część tego twierdzenia jest jeszcze do przełknięcia, bo zazwyczaj najpierw właśnie się przeprasza nie wiedząc jeszcze jaka będzie reakcja przepraszanego, o tyle druga — już nie bardzo. Dlaczego miałbym wybaczyć komuś, kto nie chce mnie przeprosić i być może nawet nie czuje się winny? Dlaczego mam mu darować winy, gdy nie było zadośćuczynienia?
Najkrócej mówiąc, powinienem to zrobić dla siebie. Tak mówi psychologia (to znaczy mnóstwo artykułów o wybaczaniu w Internecie). Niewybaczenie komuś szkodzi wyłącznie nam. To nie jest tak, że rozpamiętując jakieś dawne krzywdy robimy na złość osobie, która nam je wyrządziła. Wręcz przeciwnie — zatruwamy sobie życie, pozwalając negatywnym stanom przejmować nad nami kontrolę i uzależniając się od nich. Jesteśmy rozdrażnieni, nerwowi, nieprzyjemni, co w konsekwencji odbija się też na naszych bliskich czy w ogóle osobach mających z nami styczność. Szkodzimy więc i sobie, i im.
Kolejny truizm brzmi: wybaczanie nie jest łatwe. W zależności od stopnia krzywdy można powiedzieć, że jest trudne, bardzo trudne lub „megatrudne”. Wymaga więc dużo siły wewnętrznej, ale rodzaj trudności nie zmienia niczego w tym, że wybaczenie, choćby proces dochodzenia do niego trwał dziesiątki lat, jest potrzebne nam, jako skrzywdzonym, i dobre dla nas. Z drugiej strony podłością jest pouczanie z pozycji mędrca osób, które przeżyły prawdziwe piekło, o konieczności wybaczenia, szczególnie przez osoby, którym nikt specjalnie wielkiej krzywdy nigdy nie wyrządził. Myślę, że każdy skrzywdzony, niezależnie od wielkości urazu, sam powinien dojść do wniosku, że uwolnienie się od niego jest lepsze niż ciągłe pielęgnowanie go.
Spowiedź
I przepraszania, i wybaczania da się nauczyć. My, katolicy, mamy do tego dobrą okazję w spowiedzi świętej. W pierwszej kolejności uczymy się przepraszania, gdy musimy uznać swoją winę, wypowiedzieć ją i poprosić o wybaczenie. Następnie miłosierdzie Boga sprawia, że nasze winy są zmazane, a my otrzymujemy wybaczenie grzechów.
Myślę, że wystarczy choć raz w życiu — jeden jedyny, tylko raz — samemu doświadczyć wybaczenia, czyli najpierw wyrzucić komuś z siebie absolutnie wszystko, wydrzeć na zewnątrz, z grymasem bólu na twarzy i być może też ze łzami w oczach, najgłębiej poupychane brudy i świństwa skrywane skrzętnie przed sumieniem przez lata, odrzucając na moment naiwne kłamstwa o sobie samym i sztuczne maski, które zakładamy na co dzień i którymi próbujemy oszukać świat, że jesteśmy lepsi, niż jesteśmy naprawdę, a potem usłyszeć kojące jak szklanka zimnego napoju w upalne popołudnie słowa, że się nam wybacza. Gdy przynajmniej raz po czymś takim otrzyma się przebaczenie, człowiek sam staje się bardziej otwarty na wybaczanie innym.
Tak mniej więcej działa psychologiczna reguła wzajemności. Jeżeli mnie samemu kiedyś wybaczono to, co we mnie najgorsze, praktycznie nie umiem już nie wybaczyć lżejszych przewinień innym, gdy o to proszą. A i gorsze rzeczy byłbym w stanie prędzej wybaczyć niż wtedy, gdybym sam nigdy nie doświadczył wybaczenia.
Tomasz Powyszyński
Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (4/2020)