Różaniec lekiem na egocentryzm

Modlitwa bez „ja”

W życiu chyba każdego wierzącego pojawia się w pewnym momencie pytanie o to, jak się modlić. Czy robić to własnymi słowami, płynącymi prosto z serca, tak jak się w danym momencie czuje, zgodnie ze swoim aktualnym nastrojem? A może korzystać z modlitw sprawdzonych, zatwierdzonych już przez Kościół i proponowanych na różne okazje?

Oczywiście nawet nie będę próbował przedstawiać gotowej recepty na „właściwy sposób” modlenia się. Napiszę jednak o tym, dlaczego druga forma, czyli korzystanie z modlitw opracowanych przez Kościół w ciągu swoich dziejów, ma przewagę – i to ogromną – nad zbytnim przywiązaniem do używania głównie własnych słów, wyrażania własnych myśli i odczuć.

Ja w centrum

Trudno oprzeć się wrażeniu, że niechęć do „gotowych” modlitw i formuł modlitewnych oraz stawianie na swobodne wyrażanie siebie wynikają z choroby naszych czasów: skrajnego indywidualizmu przejawiającego się między innymi egocentryzmem. W centrum naszej religijności bardzo często nie stoi już Bóg. Stoimy w nim my sami. Jeżeli do tego dochodzi, to głównym celem modlitwy staje się jak najlepsze przedstawienie własnego wnętrza i własnych rozterek duchowych, skoncentrowanie się na tym, co nas boli i co nam doskwiera, a nie kontakt z Bogiem. Szukając wyłącznie najlepszej formy wyrażania siebie, bardzo szybko popadamy jednak w grzech przeciw pierwszemu przykazaniu, zaczynając czcić nie to, co godne jest najwyższej czci.

Kręcimy się wokół siebie, co widać nie tylko w naszych modlitwach, lecz także w całym naszym życiu. Choćby Internet stał się miejscem doskonałym do tego, by na różne sposoby wyrażać siebie. Korzystamy więc z okazji i zaimki „ja” czy „mnie” stają się jednymi z najczęściej używanych we wszelkich dyskusjach. Czy naprawdę uważamy, że świat się zawali, gdy nie wypowiemy własnego zdania o tym czy o tamtym? Święty Tomasz z Akwinu w swojej słynnej modlitwie zawarł genialne słowa skierowane do Pana Boga, które brzmią: „Zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji”. Tak wyłożona prośba to chyba najlepsze miejsce na tego typu zaimki.

W pędzie do niezależności od wszystkich i wszystkiego zapominamy, że jako katolicy jesteśmy członkami Kościoła, Ciała Chrystusa, a więc wspólnoty wiernych. Nie żyjemy w oderwaniu od minionych pokoleń, a także od sąsiada z kościelnej ławki. Nie jesteśmy samotnymi wyspami czy swobodnymi elektronami, które są na tyle wyjątkowe, że nie muszą oglądać się na innych. Do nieba nie idzie się w samotności. Musimy brać pod uwagę wymiar wspólnotowy, którego jednym z elementów jest wspólna modlitwa. A do niej zaliczyć można również modlitwy używane w ciągu wieków przez Kościół.

Modlitwa nas kształtuje

W modlitwach rzadko szukamy treści, które mogą nas czegoś nauczyć czy przemienić, doprowadzając do większego zjednoczenia z Bogiem. Częściej szukamy za to treści, które jak najlepiej wyrażą to, co myślimy i czujemy w danej chwili, które jak najlepiej oddadzą nasze wewnętrzne rozdygotanie, tak jakby uważając, że gdy się odpowiednio dobrze wyrazimy i odpowiednio dobrze nakreślimy naszą sytuację, Bóg w końcu dowie się z kim ma do czynienia, i wtedy dopiero będzie mógł przemieniać nasze życie. Oczywiście raczej na naszych warunkach, bo to my jesteśmy w centrum. To błędna kolejność.

Jednym z celów modlitwy jest z pewnością kształtowanie siebie. Nie chodzi tu jednak o własny rozwój w rozumieniu na przykład modnych dzisiaj metod coachingowych – „mogę osiągnąć wszystko, czego tylko zapragnę”, „jestem kowalem własnego losu”, „moja przyszłość jest w moich rękach”. Ludzie wierzący powinni sobie przynajmniej zdawać sprawę z tego, że nie w ich rękach leży ich los. Mówiąc o kształtowaniu siebie, mamy na myśli upodabnianie się do Chrystusa, umniejszanie się, krótko mówiąc – wyzbywanie się głupiego przekonania, że możemy sami siebie zbawić, swoimi siłami i swoim rozumem. Koniecznie potrzebujemy do tego Kogoś jeszcze. Bóg jest wszechwiedzący, wie więc doskonale, jakie mamy problemy, czego nam potrzeba oraz w czym niedomagamy. Mówienie o tym bez przerwy może co najwyżej sprawić, że lepiej poznamy własne wnętrze. Czy jednak ratunku dla siebie powinniśmy szukać we wnętrzu? Czy warto modlitwę zamieniać w sesję terapeutyczną, w której liczy się wyłącznie „ja”?

A może lepiej modlić się modlitwami zatwierdzonymi i sprawdzonymi przez Kościół i duchowo płynąć na fali objawienia Bożego, z którego te modlitwy wynikają, stanowiąc jedyne solidne zaczepienie? Jeżeli skoncentrujemy swoją uwagę na ich głębokiej treści, nie odklepując jedynie regułek, nasze serca będą mogły się przemieniać mając w końcu jakiś wzór. Każąc sercu bez przerwy analizować siebie, donikąd ono nie dojdzie, bo trudno mu będzie ruszyć z miejsca. Emocje i stany, które nagle nachodzą człowieka i równie nagle znikają, bywają straszliwie zwodnicze. Ba, nasze problemy okazują się często mniejsze, niż przypuszczaliśmy. Mając je przed oczami, przyzwyczajamy się do biegania za czymś, co ledwie pełza po ziemi i jest kruche, a co uniemożliwia nam dostrzeżenie tego, co jest stałe, pewne, tylko znajduje się wyżej. Trzeba więc podnieść wzrok!

Różaniec lekiem na egocentryzm

Doskonałą formą modlitwy, odpowiadającą na powyższy problem, może być różaniec, często niestety kojarzony z nudnym odklepywaniem „zdrowasiek” (mogą tak o nim myśleć wyłącznie ci, którzy nigdy nie próbowali nawet odmawiać różańca tak, jak powinno się go odmawiać). Jako modlitwa prawdziwie kontemplacyjna różaniec jest świetnym sposobem na to, by mieć przed oczami przede wszystkim Pana Jezusa i Maryję, i dopiero w kontekście wydarzeń z Ewangelii, które rozważamy przy każdej dziesiątce, kształtować własne życie, postawy czy myśli. Nie zaczynamy w różańcu od siebie, bo nie my stanowimy w nim centrum opowieści; nie wychodzimy z własnymi pomysłami naprawy swojego życia czy pragnieniami, nawet jeżeli są one piękne i słuszne. Zaczynamy od tego, co najważniejsze. I to jest najlepsza kolejność.

Różaniec oducza koncentracji na sobie, na swoich uczuciach, które są chwiejne, niestałe, szybko się zmieniają. Prawda zawarta w różańcu nie przemija, jest stała i pewna. Dopiero rozważanie jej może dać nam nowe inspiracje do tego, by swoje życie uczynić jeszcze lepszym w oczach Boga.

Celem jest świętość

Pan Bóg, jako istota doskonała, nie potrzebuje naszych modlitw. Nie staje się bardziej święty przez to, że klękamy i się modlimy. Lecz choć my w ten sposób nie uświęcamy Boga, to On uświęca nas. To nas modlitwa ma zmieniać. Prawdziwe szczęście nie pojawia się wtedy, gdy obierzemy sobie ideał szczęścia za cel i zaczniemy do niego dążyć; prawdziwe szczęście pojawia się wtedy, gdy robimy rzeczy właściwe i słuszne, które niejako przy okazji skutkują szczęściem. Podobnie jest ze świętością człowieka – ta nie zaistnieje, gdy będzie on wpatrzony w siebie i skupiony na tym, by ją jakoś osiągnąć.

Odpowiedzmy sobie szczerze na pytanie o to, co ma większą szansę nas uświęcić: gadanie o sobie, o swoich problemach, bolączkach, planach oraz marzeniach, czy rozważanie treści jednej z modlitw z przebogatego skarbca modlitw Kościoła świętego.

Tomasz Powyszyński

Artykuł ukazał się w numerze 6/2018 dwumiesięcznika “Któż jak Bóg”

Któż jak Bóg, 6/2018