Mniej więcej dwa tysiące lat temu w zapadłej prowincji Imperium Rzymskiego, a więc właściwie na końcu ówczesnego świata, dokonało się coś, co w konsekwencji wywróciło cały ten świat do góry nogami – to, co do tej pory było wywyższone, zostanie wkrótce poniżone, a to, co było uniżone, będzie niebawem wywyższone. Wtedy to w Betlejem narodził się Jezus Chrystus.
Te niezwykłe narodziny są paradoksalnym wydarzeniem z wielu powodów – już choćby dlatego, że boska nieskończoność wkraczała w świat w ciele dziecka. Innym paradoksem jest fakt, że narodziny, którym z pewnością z zapartym tchem przyglądały się niebiosa oraz piekło, wśród ludzi zainteresowały jedynie kilku mędrców i pasterzy.
Światło dla świata
Nam historia ta już trochę spowszedniała. Przeżywamy ją co roku – o tej samej porze, w ten sam sposób, z tymi samymi nerwami i zabieganiem, wypowiadamy identyczne słowa, które stają się pustymi zaklęciami, często ją banalizujemy i spłycamy, jakbyśmy bali się spojrzeć zbyt głęboko lub zbyt szeroko na to wydarzenie. Do tego pierwszego trzeba raczej ciszy i skupienia, o co w świątecznym szale bardzo trudno, a przede wszystkim świadomości, że chrześcijaństwo to nie jakaś wiara w Boga, filozoficzna teoria wyjaśniająca istnienie wszystkiego, ale najbardziej pasjonująca historia miłosna w dziejach wszechświata, w której główny bohater, potężny Oblubieniec, wkracza właśnie w nasze życie jako bezbronne Dziecię. Intrygować musi niewątpliwie to, że zanim będzie mógł zbawić człowieka, to człowiek musi Go ochraniać i się o Niego zatroszczyć. Do tego drugiego, szerszego spojrzenia na narodziny Boga konieczne jest natomiast, by wznieść się ponad codzienność, nabrać dystansu i zobaczyć dzieje człowieka z oddalenia. To pozwoli dostrzec, że pierwszy płacz Niemowlęcia był iskrą, od której zajął się nasz świat, tak by już na zawsze mógł być wypełniony światłem.
Jednym z najbardziej oczywistych przejawów doniosłości narodzenia Boga jest coś, z czym stykamy się każdego dnia, a nawet w każdej chwili naszego życia – to czas, który mierzymy od narodzin Zbawiciela. Nieważne, że nie jest idealnie precyzyjny – Dionizy Mały, mnich, który na zlecenie papieża Jana I w VI wieku opracowywał kalendarz na użytek liturgiczny i obliczył datę narodzin Pana, pomylił się o kilka lat. Nawiasem mówiąc, to sprawia, że – kolejny paradoks – poprawne jest zdanie, iż Chrystus urodził się od trzech do sześciu lat „przed Chrystusem”. Nie o precyzję tu jednak chodzi, ale o to, że za centralne wydarzenie w dziejach ludzkości uznajemy od tamtej pory narodziny Boga-człowieka w Betlejem. To jak nawrócenie całego naszego świata, bo od tamtej pory jesteśmy chrześcijanami. Mimo wszystko nie wystarczy to, byśmy jedynie jako społeczność docenili wagę Betlejem. Musimy to zrobić także jako jednostki. I właściwie od tego powinniśmy zacząć.
Cud w brudzie i smrodzie
Wielu zapewne chciałoby otrzymać od Boga jasny znak, taki jaki otrzymał na przykład św. Paweł w drodze do Damaszku, jakiś niepodważalny dowód, głos z nieba, chociaż w miarę wyraźne mignięcie przed oczami anioła. Ileż by to problemów i wątpliwości rozwiązało! Jakże by to ułatwiło nam wiarę! – myślimy sobie, choć w gruncie rzeczy musimy wiedzieć, że cuda niczego nie rozwiązują. Chrystus czynił je przecież na oczach wielu – i jedni się nawracali, a inni nie. Skąd przypuszczenie, że akurat nam pomogą? Wracając jednak do naszego nawracania się, widzimy, że często mamy z tym pod górkę, odbywa się ono w brudzie, w nieciekawym otoczeniu, które można by wręcz nazwać wrogim. Albo dotarliśmy tam sami, albo poprzez splot jakichś niedobrych okoliczności. Nic nie jest takie, jak chcielibyśmy, żeby było. Czasem wydaje nam się, że nawrócenie wszystko od razu zmieni, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, że wystarczy jedno takie zwrócenie się do Boga i już do końca życia będziemy mieć spokój. Chcemy królewskiego pałacu, a jest stajnia; szukamy miłości międzyludzkiej, a są brzydko pachnące zwierzęta, które może na swój sposób kochają, ale nie tak, jak człowiek; miała być radość, a jest trwoga i niepewność jutra. Nie w ten sposób Król powinien przychodzić do naszego życia – myślimy sobie.
I ciągle się zastanawiamy: Czy to już? Czy to jest ten Jezus Chrystus, z którym miałem się spotkać? Czy aby na pewno miał tak wyglądać? Może byłoby łatwiej, gdyby zstąpił w lśniącej zbroi, w widocznej potędze właściwej dla Jego majestatu? Mimo wszystko człowiek sobie prędzej czy później uświadamia, że to ma jednak głęboki sens. Tak jak Bóg nie wybrał na narodziny swojego Syna jakiejś wielkiej i rozwiniętej jak na tamte czasy cywilizacji, która z łatwością mogłaby na mieczach i strzałach zanieść słuszną religię w każdy zakątek ziemi, tylko zepchnięty na margines, ale niezwykle pokorny i słuchający lud pasterski, tak może my nie powinniśmy szukać tego, co silne i okazałe, ale tego, co małe i niepozorne. Patrzymy bowiem z wytęsknieniem w górę, żeby szukać znaków w postaci błyskawic przeszywających nocne niebo, a tymczasem z tego naiwnego wyczekiwania wyrywa nas kwilenie Dziecięcia, które domaga się mleka i przytulenia. Być może to nasze oczekiwania są bardzo często problemem, a nie niedosięgły i niemy – jak nam się wydaje – Bóg?
Bóg – demograf
Czy zastanawiał się ktoś, dlaczego akurat wtedy Bóg zdecydował się posłać swojego Syna? Dlaczego akurat ten moment? Dlaczego nie w erze komputerów i lotów w kosmos albo przeciwnie – w erze kamienia łupanego, gdy jeszcze otrząsaliśmy się z wygnania z raju? Jeden z najsłynniejszych wojujących ateistów ostatnich czasów, nieżyjący już Christopher Hitchens, naśmiewał się z tego Bożego planu względem ludzkości. Twierdził, że to strasznie dziwne, iż Bóg przez 98 procent czasu życia człowieka na ziemi w żaden sposób mu się nie objawił. Stwórca, według Hitchensa, zwlekał przez tyle czasu, obserwując biernie, jak Jego stworzenie, najczęściej prymitywne i nieokrzesane, z każdym dniem walczy o przetrwanie i próbuje jakoś uczynić swoje życie znośniejszym, by zainterweniować ledwie parę tysięcy lat temu, tak żeby być obecnym w świadomości ludzi przez ostatnie 2 procent czasu ich życia na tej planecie. Gdzie wcześniej był Bóg i co robił? Czyż taki plan, zdaje się pytać Hitchens, ma w ogóle sens?
Otóż ma, i to bardzo głęboki. Zauważymy to, gdy przyjrzymy się nie liczbie lat, które minęły przed narodzinami Chrystusa i po nich, ale liczbie ludzi, którzy żyli przed tym wydarzeniem i po nim. Erik Kreps z Uniwersytetu Michigan obliczył, że do tej pory na naszej planecie żyło jakieś 105 miliardów ludzi. Z tego jedynie 2 procent żyło w czasach poprzedzających narodziny Chrystusa. Reszta to ludzie żyjący już po narodzinach Zbawiciela. Bóg wybrał więc – patrząc z tego punktu widzenia – idealny moment, tuż przed gwałtowną eksplozją demograficzną ludzkości, żeby pojawić się na ziemi z Ewangelią. Jak historia potoczyła się potem, wszyscy wiemy. Najważniejsze dla nas pytanie natomiast brzmi: co my w swoim życiu zrobimy z Bożym narodzeniem?
Tomasz Powyszynski
Artykuł ukazał się w “Któż jak Bóg” 1/2017