Stworzono nas do wielkości

Odejście papieża emeryta Benedykta XVI u końca minionego już roku odbyło się w cieniu wielu innych mniej lub bardziej ważnych spraw – przygotowań do sylwestra i nowego roku, wojny za wschodnią granicą, inflacji, kryzysu. Można mieć oczywiście pretensje do świata i ludzi Kościoła, że niewystarczająco mocno uczcili odejście wielkiego teologa, ale…

Może to i lepiej? Mamy przecież dobre porównanie. Sądzę, że po śmierci Jana Pawła II, nie kwestionując oczywiście dobrych i mądrych sposobów upamiętnienia papieża Polaka, wiele spraw poszło za daleko. Stanowczo za daleko.

Papież mem

Wyglądało to trochę tak, jakbyśmy próbowali się prześcigać: kto częściej, więcej, mocniej wypowie imię Jana Pawła II, kto wyżej wzniesie jego wizerunek na sztandarach, kto większy zbuduje pomnik, ten lepiej uczci pamięć o nim. A tak naprawdę był to przeważnie festiwal sztuczności, jakby wymuszony i pusty, po którym nie pozostaje nic trwałego poza nieznośnym niesmakiem.

Naturalnie w tym wszystkim były inicjatywy godne, ale często dochodził do głosu odpustowy kicz, który robił złą robotę, bo coś takiego po prostu nie może się podobać. Z każdym nieestetycznym, koszmarnym pomnikiem, jeszcze jednym ośmieszającym popiersiem, z każdą drażniącą oczy grafiką w Internecie, z każdymi następnymi ulicami czy rondami nazywanymi imieniem papieża Polaka, z każdą jeszcze jedną pobożną lekturą wciskaną do programu nauczania, sprawialiśmy, że na przykład młodym odechciewało się coraz bardziej.

Jan Paweł II stał się memem z naszej winy – z winy tych, którzy żyli za czasów jego pontyfikatu i są teraz zobowiązani do przekazania pamięci. Z Benedyktem XVI może być inaczej, czego przejawem jest skryty pogrzeb. On odszedł w ciszy, choć wokół szalała burza. Żyjemy, nasłuchując odgłosów bomb z Ukrainy, trzasków kryzysu światowego i dudnienia po upadającym złotym. Tym teraz żyjemy, to nas zajmuje. Świat nie zatrzymał się jak w przypadku śmierci Jana Pawła II. Wpływ na to z pewnością ma fakt, że Benedykt XVI nie sprawował już urzędu papieskiego. Można powiedzieć, że umarł wybitny teolog kard. Joseph Ratzinger.

Paweł Milcarek napisał na Facebooku o świętości Benedykta XVI. Przyrównał ją do świętości mnichów, których zakony nie dążą usilnie do kanonizacji, tak, aby ukazać cnoty zmarłego przed całym światem. I dodał: „jest w [Benedykcie XVI] właśnie coś takiego, co nakazuje jego świętość zachować obecnie «w dyskrecji», poza seryjnością wynoszenia na ołtarze eklezjalnych mężów władzy apostolskiej. Niech więc pozostanie dziś i jutro w tej czcigodnej «klauzurze», w której Pan zna dobrze swoich”.

Może dzięki temu tym razem więcej będziemy czytać i rozumieć zmarłego, a mniej krzyczeć o tym, jaki był wielki.

Nowy rozdział

W opiniach wielu komentatorów przebija się myśl, że odejście Benedykta XVI jest końcem pewnej epoki w dziejach Kościoła. Tomasz Terlikowski na przykład zauważa, że świat wiary, w którym dorastał Joseph Ratzinger, już się skończył. Mały Joseph obserwował wiarę swoich rodziców, szczególnie ojca, a także mieszkańców okolicznych bawarskich miasteczek. Dziś – kontynuuje Terlikowski – mamy do czynienia z laicyzacją, migracjami, przenoszeniem się ludności, podziałami wśród rodzin, co sprawia, że człowiek jest pozbawiony tego mocnego korzenia i oparcia w trwałej wspólnocie, stale dbającej o wiarę i tradycję.

Pojawiają się także głosy przedstawiające papieża seniora Benedykta XVI jako katechona, czyli tego, który powstrzymuje nadejście antychrysta, a teraz, gdy już odszedł, Kościół katolicki czeka niechybny demontaż, rozkład i katastrofa. Sam Benedykt XVI podzielił się refleksją na temat Kościoła przyszłości, jaki wyłoni się po obecnie trwającym kryzysie, który chyba jest widoczny gołym okiem. Pisał, że będzie on niewielki, nie będzie korzystać z okazałych budowli, utraci dawne przywileje społeczne. Będzie to czas, w którym stare metody działania na nic się zdadzą, więc Kościół będzie musiał wdrożyć nowe formy posługi kapłańskiej, na przykład wyświęcając na księży osoby, które mają już inny zawód. Będzie trzeba na nowo odpowiedzieć na pewne pytania. Stare odpowiedzi bowiem przestają działać.

Wiele osób teraz przywołuje właśnie tę wizję i trudno oprzeć się wrażeniu, że robi się to w atmosferze strachu, beznadziei, obaw o przyszłość, lęku wobec zmian, które niewątpliwie nadchodzą, tak że tylko pytaniem pozostaje, jak mocno przeorają one nasz Kościół. Nadziei, że nas ominą, nie ma.

Stworzeni do wielkości

Wydaje mi się jednak, że powinniśmy raczej powściągnąć wyobraźnię, żeby uchronić się przed roztaczaniem zbyt kasandrycznych wizji, bo ani to dobre dla ducha, ani rozsądne. Nie ma co ukrywać – biorąc pod uwagę, że właściwie z roku na rok coraz mniej uczniów uczęszcza na religię, coraz mniej osób przystępuje regularnie do sakramentów, musimy się liczyć z tym, że staniemy się mniejszością. I samo to nie musi przecież oznaczać sytuacji bez wyjścia.

Swego czasu, jak pamiętam z dzieciństwa (a było to w latach dziewięćdziesiątych), gdy ksiądz chodził po kolędzie, tylko jedna rodzina w bloku go nie przyjmowała. Oczywiście jak to wśród dzieci – żartowaliśmy sobie z nich i mieliśmy ich za dziwaków, bo jak można nie przyjąć księdza? W szkole podstawowej z kolei tylko jeden kolega z klasy nie uczęszczał na religię, bo wyznawał inną wiarę. Również on był obiektem kpin i podśmiechiwań. Przyznaję, nie było to z naszej strony ładne zachowanie, ale składam je na karb dzieciństwa, w którym robi się różne głupoty. W każdym razie niebycie katolikiem było czymś, co trochę nie mieściło się w głowie. I to się zmienia. Role się odwracają. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Może to będzie lepsze dla Kościoła? Wiara, jeżeli chcemy, by była mocna, powinna nas coś kosztować. Może też nie od razu życie – tego sobie nie życzmy. Niech jednak wymaga lekkiej chociaż odwagi narażenia się na kpiące uśmieszki w towarzystwie. Niech sprawi, że trudniej będzie uzyskać awans w pracy. Niech doprowadzi do pożegnania się z niektórymi znajomymi, którzy – mimo głoszonej tolerancji – nie zdzierżą tego, że ktoś w ich otoczeniu wyznaje „zabobony”. Niech to właśnie przyjęcie księdza po kolędzie, jako jedyna rodzina w bloku, będzie budziło politowanie sąsiadów. Gdy stajemy pod ścianą i nie ma już miejsca na lawirowanie, ściemnianie i kluczenie, decydujemy się na stanięcie w prawdzie – kim jesteśmy i w co wierzymy? Wtedy już musimy się po którejś stronie opowiedzieć. Podnosimy więc z dumą głowę. Stajemy się solą.

Wiemy przecież, co nam zostało zalecone. Nasza mowa powinna być: „tak, tak; nie, nie” i mamy być albo zimni, albo gorący, w żadnym razie nie letni. Kościół niewielki, ale składający się z gorących katolików, zrobi więcej niż ospały, zmurszały Kościół, do którego należy 90% Polaków, którzy w zasadzie prześlizgują się przez życie nie niepokojeni żadnymi okolicznościami mogącymi sprawdzić ich wiarę.

A to przeciwności kształtują charakter. To wyzwania pomagają wzrastać. Benedykt XVI powiedział: „Świat oferuje ci wygodę. Ale nie zostałeś stworzony do wygody. Stworzono cię do wielkości”. Czas religijnej wygody się skończył. Albo będziemy wielcy, albo będziemy karłowaci.

Tomasz Powyszyński

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (2/2023)