Toksyczne rodzicielstwo

Z rodzicielstwem wiąże się ogromna odpowiedzialność. O tym, jak bardzo sprawa ta jest poważna, świadczą słowa Pana Jezusa, który powiedział, że „Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza” (Mt 18, 6). Śmierć w głębinach z pewnością niczym przyjemnym nie jest, więc dobrze byłoby się zastanowić nad problemem, który według Pana Jezusa skutkuje jeszcze o wiele poważniejszymi konsekwencjami.

Możliwość wpływania na innych, szczególnie na dzieci, na to, jakimi będą ludźmi, jest przepotężną mocą, z którą można zrobić coś bardzo dobrego albo bardzo złego. Inspiracją do poruszenia tego tematu była informacja o wynikach badania Rzecznika Praw Dziecka, zgodnie z którym co siódme dziecko w Polsce odczuwa niezadowolenie ze swojego życia w stopniu zagrażającym jego zdrowiu psychicznemu. Ponadto połowa młodych ludzi nie akceptuje samych siebie. Ogromna część dzieci czuje się zwyczajnie samotna. W 2020 r. w Polsce mniej więcej co trzy dni dziecko popełniało samobójstwo. Najmłodsze miało osiem lat. Czynników wpływających na to niepokojące zjawisko jest zapewne wiele. Ja chciałbym się zająć szczególnie jednym.

Toksyczni rodzice

Zapytałem znajomych, czy zetknęli się kiedyś ze zjawiskiem toksycznej religijności, na przykład w swojej rodzinie lub w najbliższym otoczeniu. Odpowiedziało kilkanaście osób, które podzieliły się opowieściami ukazującymi, jak bardzo… pozbawieni wyobraźni (to najładniej brzmiący eufemizm, jaki udało mi się wymyślić) mogą być niektórzy ludzie, uważający się za wierzących w Chrystusa i chcący tego Chrystusa komuś głosić.

Rodzice, jak nikt inny, mają możliwość ukształtowania wiary dziecka w pierwszych latach jego życia (albo chociaż zmysłu wiary, który kiedyś zakiełkuje). Co za tym również idzie – nikt nie może też bardziej zniechęcić do wiary w Boga niż właśnie mama i tata. Podobno nie ma dobrych rodziców, są co najwyżej poprawni. Ktoś mógłby więc powiedzieć, że skoro inni też tak robią i problem jest powszechny, to jest to jakieś usprawiedliwienie, ale – mówiąc pół żartem, pół serio – niektórzy rodzice, na wieść o tym, że cała klasa dostała jedynki, więc jedynka ich dziecka nie jest aż taka zła, reagowali stwierdzeniem: „Inni mnie nie interesują”. Idąc więc za tymi słowami, nie próbujmy bagatelizować takich przypadków.

Od znajomych poznałem m.in. historię małżeństwa katechetów, które wychowywało swoje dzieci w duchu sporego rygoryzmu. Dzieci musiały być na każde skinienie księdza, musiały odmawiać pacierz przez godzinę, musiały uczestniczyć we mszach w święta nakazane i nienakazane. Efekt? Znielubiły Kościół, bo w ich odczuciu zabrał im tatę, który wolał jeździć na rekolekcje, niż spędzać czas z nimi. Oczywiście dzieci, obecnie prawie dorosłe, deklarują się jako niewierzący. Można zapytać: Czy warto było?

Kolejna historia dotyczy dziewczyny, której ojciec, mimo że nie chodzi do kościoła, uważa się za bardzo wierzącego. Zabrania swojej córce się malować, ponieważ „Bóg nie stworzył kobiet umalowanymi”, i nie lubi homoseksualistów. Jej matka z kolei uważa, że z homoseksualizmu można się „wyleczyć” podczas egzorcyzmów. Jest to o tyle istotne, że dziewczyna jest biseksualna i obawia się, jak rodzice zareagowaliby na taką nowinę. Do konfrontacji jeszcze nie doszło, ale kilka dyskusji z rodzicami o homoseksualizmie, a także ich drwiące i bardzo obraźliwe opinie na ten temat dały jej poczucie, że jest przez nich skreślona. Ponownie: Czy warto było?

Inna historia dotyczy dziewczyny, która po adopcji trafiła do bardzo konserwatywnej rodziny. Rodzice kontrolowali, z kim się spotyka i ile czasu przeznacza na modlitwę. Pewnego razu zapisali ją na wakacyjne rekolekcje oazowe, a tam udało jej się poznać koleżanki i kolegów, z którymi znalazła wspólny język. To był jej pierwszy taki wyjazd, więc bardzo się cieszyła. Radość z tak wyczekiwanego normalnego życia nie trwała jednak długo, bo po powrocie rodzice ucięli jej kontakty z nowo poznanymi przyjaciółmi. Nauka i Pan Bóg byli ważniejsi. Dziś dziewczyna jest dorosła i samodzielna, ale nie umie nawiązać normalnej relacji z żadnym chłopakiem. Ponadto jest w trakcie terapii, żeby jakoś poukładać sobie w głowie swoją przeszłość. Czy warto było?

Bóg Ojciec jak ziemski ojciec

Mało kto zdaje sobie sprawę, że obraz ojca, jaki kształtuje się w głowie dziecka od najmłodszych lat, ma ogromny wpływ na to, w jaki sposób będzie ono postrzegać ideę – jeżeli mogę to tak nazwać – Boga Ojca. To ojciec w pierwszych latach życia dziecka jawi mu się jako dawca nakazów i uosabia wyższy porządek życiowy. On jest tym najmądrzejszym i najsilniejszym. Zanim człowiek świadomie spotka się z prawdziwym Bogiem, spotyka na swojej drodze Jego niedoskonały obraz – ziemskiego ojca. I od tego spotkania wiele zależy. W jaki sposób dorosłemu będzie się kojarzyć Bóg Ojciec, gdy jego ziemski ojciec był niesprawiedliwy, okrutny i wdeptywał w ziemię, zamiast podnosić? A ponadto wiele ze swoich krzywdzących zachowań motywował religijnie, za pomocą pobożnego słownictwa, profanując przy okazji święte imiona. Można się domyślić, jaki będzie efekt.

Będąc świadomymi złożoności jednej z najważniejszych misji człowieka, jaką niewątpliwie jest wychowywanie potomstwa, zapewne nie powinniśmy pospiesznie wskazywać winnych, bo czynników odpychających ludzi od Kościoła może być więcej, niż tylko „nawiedzeni” rodzice. Można jednak odnieść wrażenie, że za sukces powinna być uznana sytuacja, gdy rodzic podczas wychowywania dziecka przynajmniej nie zepsuje w nim niczego albo zepsuje stosunkowo mało. I to jest smutne.

Często wydaje nam się, że odpowiednie przekazanie wiary oznacza pewność co do tego, że dziecko będzie wierzące. Myślimy, że jeżeli postąpimy krok po kroku według wymyślonej przez nas instrukcji zatytułowanej „Jak przekazać dziecku wiarę?”, to będzie ono przykładnym chrześcijaninem. Jeżeli efekt jest inny, mamy wrażenie, że gdzieś popełniliśmy błąd. Problem w tym, że dziecko może odejść od Kościoła, nawet jeżeli wszystko zrobimy poprawnie. Na tym polega cały urok człowieka, że nie jest on maszyną, która zrobi fikołka, gdy naciśniemy odpowiedni guzik.

Aby za wszelką cenę uniknąć odejścia dziecka od Boga, próbujemy wymuszać na nim pewne zachowania („należy codziennie odmawiać różaniec”), szantażować je emocjonalnie („gdybyś kochał swoich rodziców, to chodziłbyś do kościoła, tak jak cię uczyliśmy”) czy wręcz wbijać mu do głowy głupoty („depresja ci przejdzie, jeśli będziesz się więcej modlić”). Jest to najlepsza droga, żeby skojarzyć dziecku wiarę z przymusem i czymś niezdrowym, a w przyszłości – wysłać je na terapię.

Co więc robić?

Pytanie brzmi: co w takim razie powinni zrobić rodzice? Tutaj niestety nie ma prostej odpowiedzi ani wytycznych gwarantujących sukces. Na pewno najważniejszy jest przykład własnego życia. Młody człowiek nie lubi i pewnie nie będzie słuchać starszych, ale za to doskonale ich naśladuje, często nieświadomie. Chcesz mieć wierzące dzieci? Pokaż im własnym życiem, że wiara daje konkretne korzyści, że jest czymś fascynującym i pozytywnym. Ważne jest też odpuszczenie w pewnym momencie i danie mniejszej lub większej wolności w kwestii wiary. Pan Bóg dał nam wolność wyboru, a więc także możliwość odrzucenia Go. I chyba wiedział, co robi. Każdy człowiek ma prawo kształtować własną relację z Bogiem po swojemu, nawet jeżeli jest naszym dzieckiem i jego wybory nie będą nam odpowiadać. Być może będzie to oznaczało odsunięcie się dziecka od Kościoła na jakiś czas. Trudno. To zdecydowanie lepsze niż przedobrzanie i złamanie mu psychiki.

Alarmujące statystyki, które przytoczyłem na samym początku, przynaglają także do skorzystania z pomocy psychologów czy psychiatrów, gdy widzimy, że coś jest z naszym dzieckiem nie tak. Niestety ciągle jeszcze w niektórych kręgach pokutuje szkodliwe przekonanie, że jeżeli ktoś popadł w depresję, to znaczy, że po prostu za mało się modlił albo robił to niezbyt gorliwie, i że na tę chorobę najlepsze jest jak najczęstsze chodzenie do kościoła.

Nie leczymy jednak nerek różańcem, podobnie jest ze złamaniem nogi czy jaskrą. Dlaczego z mózgiem miałoby być inaczej? Jeżeli chcemy mieć szczęśliwsze dzieci, to nasza religijność nie może być toksyczna, a ich problemy psychiczne należy rozwiązywać tam, gdzie jest na to największa szansa powodzenia, czyli w gabinetach lekarzy. Religia może być co najwyżej czynnikiem pomagającym w dochodzeniu do zdrowia, ale nigdy jedynym lekarstwem.

Tomasz Powyszyński

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (1/2022)