Dopiero przed dwoma laty zdałam maturę, ale boję się, że nigdy już moje dni nie będą takie jak w czasie liceum. A to wszystko przez naszą wychowawczynię. Na pierwszym spotkaniu, we wrześniu 2013 roku, powiedziała, że ma pewien wypróbowany pomysł na to jak sprawić, aby nasza współpraca dobrze się układała, by każdy czuł się bezpiecznie. Zaproponowała, aby przez cały czas szkoły, kiedy będziemy się spotykali na lekcjach i jakichkolwiek innych spotkaniach, nikt o nikim nie mówił źle. Wydaje się, że rozpoczynam powieść s-f. Nie! To działo się naprawdę!
Czy wszystkim się udało? Może zabrzmi to śmiesznie, ale sześć osób odeszło z naszej klasy po pierwszej klasie. To były takie osoby, które nie umiały nie mówić źle, im to po prostu było potrzebne do życia. A z nami nie mogły wytrzymać. Mama jednej z tych osób – pewnie nie do końca wiedząc, co mówi – opowiadała potem, że atmosfera w klasie była przerażająca. Reszta nie tylko wytrwała, ale bardzo się polubiliśmy.
To przecież nie znaczy, że nie widzieliśmy problemów. Ale pilnując się, by niczego złego nie mówić publicznie, staraliśmy się rozmawiać w cztery oczy, jak dać sobie radę z kłopotem. Nie było to „mówienie źle” tylko „rzucanie się z pazurami” na problem. Zawsze też nasza wychowawczyni nam pomogła, a jak nie ona, to jej mąż, prawnik z zawodu. Rzeczywiście, szczerość, której trzeba było się nauczyć początkowo była bardzo trudna. Nasza wychowawczyni mówiła wtedy: „popatrzcie, że świat stworzył w sobie takie karykatury, że szczerość i prawda wydają się nienaturalne, a przecież jest odwrotnie. Ciekawe, jak długo wytrzymamy. Ja sobie postanowiłam, by wytrzymać całe życie, chyba większość moich kolegów i koleżanek ma podobnie, ale ciekawe, co powiedzą na planowanym w rocznicę matury spotkaniu. Dowiem się już za cztery miesiące…
Relację swej starszej siostry spisała Blanka z klasy I LO
Artykuł ukazał się w styczniowo-lutowym numerze „Któż jak Bóg” 1-2019. Zapraszamy do lektury!