Uśmiechnięty święty na Stolicy piotrowej (1)

Z okazji kanonizacji bł. papieża Jana XXIII (pontyfikat w latach 1958-63) pragniemy przybliżyć czytelnikom sylwetkę „Dobrego Jana”, jak go nazywano w kręgach watykańskich. Dziś garść wspomnień z dzieciństwa spędzonego wśród sielankowych krajobrazów Włoch, wśród licznego rodzeństwa i codziennej pracy w polu.

 

Byliśmy zapatrzeni w Angelo. Oczywiście, mieliśmy także inne starsze rodzeństwo, lecz właśnie Angelo zawsze spoglądał na nas z pobłażliwością, czule mierzwiąc nam czupryny. Łagodził nasze kłótnie, bezceremonialnie przerywał bijatyki, cierpliwie tłumacząc: „Pięściami niczego nie załatwicie, malcy, spróbujcie się dogadać. No, o co poszło?”. Lubił się z nami przekomarzać i robić zabawne psikusy. Starsi śmiali się z nas do rozpuku, kiedy Angelo znów spłatał nam figla, jednak jego szczere spojrzenie i życzliwy uśmiech sprawiał, że gniew szybko z nas wyparowywał.

 

Radość wspólnej biedy

Nasza rodzina, najliczniejsza w miasteczku Sotto il Monte, zamieszkiwała okolice Bergamo. Ojciec, ubogi rolnik, pracował w pocie czoła na dzierżawionym polu, by nas wyżywić. Często pomagały mu starsze dzieci. My, młodsi, zostawaliśmy pod opieką sióstr. Matka zajmowała się domem i ogrodem. Byliśmy biedni, często korzystaliśmy z pomocy zamożnego krewnego i sąsiadów. Nie pamiętam jednak, by ubóstwo stanowiło dla naszej rodziny jakiś wielki krzyż. Wręcz przeciwnie, matka z ojcem ze spokojną ufnością powierzali się Bożej Opatrzności w wieczornym różańcu i pacierzu, do którego niestrudzenie zaganiali nas przez lata. Opanowanie, pogodę ducha i pokorne poddanie się woli Bożej w codzienności Angelo z pewnością odziedziczył po rodzicach. Sumiennie odmawiał modlitwy do Anioła Stróża, mówiąc, że imię otrzymane na cześć boskich wysłanników zobowiązuje do głębszej z nimi zażyłości. Dzieciństwo upłynęło nam bardzo wesoło. Pomoc ojcu na polu lub matce w obejściu, bieganie po łąkach i winnicach, chlapanie krystaliczną wodą, dopiero co wyciągniętą wiadrem ze studni na podwórzu, miły chłód w cienistych podcieniach, nieustająca paplanina i zabawa, wspólne skromne posiłki, rozkoszne zasypianie przy wtórze nocnych opowieści sióstr. Byliśmy bardzo zżyci ze sobą.

 

Poszukiwacze zaginionych manuskryptów

W sercu Angelo na zawsze pozostały idylliczne wspomnienia beztroskiego dzieciństwa wśród sielskich krajobrazów Włoch. Nie wstydził się swojego pochodzenia, pamiętał o nas nawet, gdy był watykańskim dyplomatą. Pisał do nas dość często; w jednym z listów wyznał: “Moją wewnętrzną skłonność do spokojnego i ufnego przebywania w ramionach Opatrzności i do zachowywania świętego posłuszeństwa zawdzięczam po części temu, że przyszedłem na świat w rodzinie ubogiej w dobra ziemskie, lecz bogatej w wiarę i bojaźń Bożą, nawykłej do rzeczy prostych, żyjącej z dnia na dzień rytmem natury”. Nie było nas stać na edukację, skończyliśmy więc jedynie trzy klasy szkoły wiejskiej. Angelo służył wówczas do Mszy; proboszcz musiał zobaczyć w nim jakąś Bożą iskrę, bo przez dwa lata uczył go łaciny, a potem posłał do gimnazjum, liceum i seminarium duchownego w Bergamo. Wspierał go duchowo i finansowo, był mu niczym Anioł Stróż w ludzkiej skórze. Pobudzony intelekt Angelo znalazł pożywkę w naukach humanistycznych. Zakochał się on w historii do tego stopnia, że gdziekolwiek przebywał – we Francji, Bułgarii, Turcji czy Watykanie – w wolnej chwili wymykał się na rynek, by wśród ulicznych straganów szukać manuskryptów. Kupował za grosze te drogocenne w jego oczach skarby, po czym rozczytywał się w nich do późnych godzin. Najbardziej interesowały go dzieła o rodzinnej okolicy Bergamo, o czasach Soboru Trydenckiego i sylwetce kard. Cezarego Baroniusza (1538-1607), bibliotekarza Watykanu, duchowego syna św. Filipa Neri, autora słynnego Martyrologium Rzymskiego oraz 12-tomowego dzieła o historii Kościoła od Chrystusa do 1198 r.

 

„Ksiądz Bucior idzie!”

Postać Baroniusza wywarła wielki wpływ na duchowość Angelo. sam pisał: „W Rzymie przez długie lata można było codziennie, w porze nieszporów, widzieć pewnego ubogiego kapłana, jak poważny i zamyślony przechodził przez most Anioła, zmierzając do Bazyliki Watykańskiej. Mali żebracy, stojący u drzwi kościoła, cieszyli się, gdy z daleka zauważyli, jak nadchodzi – tak opowiada Aringhi – i wołali: „Idzie, idzie ksiądz Bucior, idzie!”, robiąc aluzje do ciężkich butów, jakie nosił. Kapłan zbliżał się i każdemu małemu hultajowi, którzy klęczeli wokół niego, wręczał grosz; następnie z wielką czcią wchodził do bazyliki, najpierw zwracał się do brązowej statuy św. Piotra, która jeszcze wtedy znajdowała się przy portalu, i ucałowawszy stopę Apostoła, zawsze wypowiadał te same słowa: „Pax et oboedientia…”. [„Pokój i posłuszeństwo” – przyp. red.] To był Baroniusz. W tym krótkim, prostym, wytrwale powtarzanym akcie, ponownie całkowicie go odnajduję; obydwa te słowa dla mnie napełniają się najgłębszym znaczeniem, i jeżeli się nie mylę, naświetlają one i doskonale tłumaczą całe jego życie: „Pax et oboedientia”(…) to było jego jedyną regułą życia, i pragnę dodać: prawdziwą tajemnicą jego powodzenia” (Angelo Roncalli – Jan XXIII, „Baroniusz”). Gdy został biskupem, a następnie papieżem, w herbie umieścił hasło „Oboedienta et pax” [„Posłuszeństwo i pokój”], co miało oznaczać posłuszeństwo Słowu Bożemu oraz wszelkie wysiłki zmierzające do pokoju na świecie. O trosce o pokój papieża Jana XXIII świadczy fakt, iż jego pierwsza encyklika „Pacem in terris” [„Pokój na świecie”] została poświęcona temu zagadnieniu. Nieustannie kierował uwagę wiernych na podstawową prawdę: “Pokój na Ziemi, którego wszyscy ludzie wszystkich czasów tak żarliwie pragnęli, nie może być budowany i utrwalany inaczej, jak tylko przez wierne zachowywanie porządku ustalonego przez Boga”.

 

Agata Pawłowska

 

 

Artykuł ukazał się w marcowo-kwietniowym numerze „Któż jak Bóg” 2-2014. Zapraszamy do lektury!