Lepiej idź na terapię niż do kościoła…

W czasach, gdy niemal każda dziedzina życia podporządkowana jest poszukiwaniu komfortu, dobrostanu psychicznego i spełnienia osobistego, również religia coraz częściej bywa postrzegana jako narzędzie do „lepszego życia”. Coraz popularniejsze stają się hasła w stylu: „wiara daje spokój serca”, „medytacja uzdrawia emocje”, „chodzenie do Kościoła pomaga w relacjach” albo „Odkryj moc terapii Ewangelią”.

I choć w tych słowach tkwi pewne ziarno prawdy, to jednak są one tylko cieniem tego, czym naprawdę jest religia – a zwłaszcza chrześcijaństwo. Bo chrześcijaństwo nie jest po to, by zapewnić człowiekowi dobre samopoczucie. Jest po to, by zbawić duszę.

Warto w tym miejscu przypomnieć słowa Benedykta XVI: „Nie jesteście stworzeni dla wygody, ale dla wielkości”. Tę wielkość Ewangelia określa mianem świętości. A droga do świętości rzadko bywa wygodna. Zawsze wiedzie przez krzyż, nie przez hamak. Chrystus nie mówił: „Chodźcie za Mną, a będziecie szczęśliwi i spokojni”, ale: „Kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i Mnie naśladuje” (Mt 16,24).

Wielu ludzi dzisiaj podchodzi do religii jak do psychoterapii. Oczekują od niej, że uleczy ich z lęku, podniesie samoocenę, pomoże uporządkować emocje. Niektórzy traktują spowiedź jak rodzaj duchowego SPA – ma przynieść ulgę, oczyścić z toksyn, dać nowe siły. Nie ma nic złego w tym, że człowiek czuje się lepiej po spotkaniu z Bogiem – ale nie może to być główny cel jego wiary.

W chrześcijaństwie nie chodzi nawet o zdrowie psychiczne czy komfort życia. Chodzi o prawdę. A prawda często boli. Chrystus nie głaskał po głowie. Mówił wprost o grzechu, o piekle, o potrzebie nawrócenia. Jego słowa raniły dumę i przekonanie o sprawiedliwości. Kiedy mówił: „Jeśli nie będziecie pokutować, wszyscy podobnie zginiecie” (Łk 13,3), nie kierował się troską o emocjonalną równowagę słuchaczy. Kierował się miłością – tą prawdziwą, która nie uspokaja fałszywym pokojem, ale ratuje człowieka przed wieczną zgubą.

Wielu ludzi sądzi, że jeśli będą „dobrzy” i będą się modlić, to życie ich oszczędzi. Tymczasem chrześcijaństwo nie obiecuje ochrony przed cierpieniem. Wskazuje na sens w cierpieniu. Czy Matka Teresa z Kalkuty miała łatwe życie? Czy św. Ojciec Pio doświadczał ziemskiego komfortu? Czy św. Jan Paweł II był wolny od bólu i samotności? Wręcz przeciwnie. Ich życie było naznaczone cierpieniem – fizycznym, duchowym, emocjonalnym. Ale jednocześnie ich serca były napełnione czymś znacznie większym niż dobre samopoczucie. Były napełnione Bogiem.

Współczesne trendy duchowe często próbują połączyć chrześcijaństwo z treningiem rozwoju osobistego. Mówi się: „Z Jezusem możesz wszystko!”, „Zaproś Boga do swoich marzeń!”, „On chce, byś odniósł sukces!”. Ale Chrystus nie przyszedł, by pomóc nam odnieść sukces w ludzkim rozumieniu. Przyszedł, by ocalić nas z grzechu i śmierci. By nas nauczyć, że „ostatni będą pierwszymi”, że „kto chce być wielki, niech będzie sługą”, że „błogosławieni, którzy płaczą”, „błogosławieni, którzy są prześladowani”. Ewangelia nie jest poradnikiem samorozwoju. Nie prowadzi do „lepszego ja”, ale do śmierci starego „ja” i narodzin nowego człowieka w Chrystusie. Nie obiecuje sukcesu w świecie, ale udział w Krzyżu.

Jeśli chrześcijaństwo ma mieć sens, to tylko w perspektywie życia wiecznego. Jeśli nie ma nieba, to naprawdę lepiej iść na terapię niż do Kościoła. Jeśli nie ma zbawienia, to lepiej czytać „Siedem nawyków skutecznego działania” Stephena R. Coveya niż Ewangelię. Ale jeśli istnieje wieczność, jeśli istnieje sąd, jeśli dusza ludzka ma nieśmiertelność – to wtedy wiara staje się najważniejszą decyzją życia.

Religia nie jest po to, by uczynić nas lepszymi ludźmi. Jest po to, by uczynić nas świętymi. A świętość nie zawsze wygląda jak sukces, komfort czy spełnienie. Czasem wygląda jak Kalwaria w Wielki Piątek. Nie dajmy sobie wmówić, że religia to narzędzie do poprawiania samopoczucia. Bóg nie przyszedł na świat, żebyśmy czuli się dobrze. Przyszedł, żebyśmy byli zbawieni. A czasem zbawienie wymaga wejścia w ciemność, samotność, ofiarę, rezygnację z siebie. Ale tam, gdzie świat widzi porażkę, tam Bóg przygotowuje chwałę.

Nie bójmy się więc wiary, która boli. Ona jako jedyna prowadzi do prawdziwego życia.

Ks. Mateusz Szerszeń CSMA