Wspólnie powołani do świętości

O kontemplacji w małżeństwie

 

Rodzice św. Tereski zapewne w najśmielszych marzeniach nie przypuszczali, że będą pierwszym w historii Kościoła kanonizowanym małżeństwem, a sami wychowają pięcioro dzieci wyniesionych na ołtarze. Oboje w młodości pragnęli wieść życie za murami klasztoru, jednak Opatrzność powiodła tych dwoje ku ich własnej, oryginalnej drodze do świętości.

 

Ciężko byłoby znaleźć osobę, która nigdy nie słyszała o św. Teresie od Dzieciątka Jezus, znanej też powszechnie jako Mała Tereska z Lisieux. Przez wielu uważana za „największą świętą czasów nowożytnych”, św. Tereska odcisnęła olbrzymie piętno na duchowości Kościoła katolickiego ostatnich dwóch stuleci, a jej tzw. „mała droga” stała się jasno świecącym drogowskazem do świętości dla niezliczonej rzeszy wiernych. Droga, o której mowa, jest drogą kontemplacji nieskończonej miłości Boga do człowieka, który znając ludzką słabość uniżył samego Siebie, stając się człowiekiem w Jezusie Chrystusie, i tym samym (przez jedność natury) podnosząc człowieka do godności dziecka Bożego.

Mała Tereska przeżywała w sobie bardzo zażyłą więź z Bogiem, który na zawsze pozostał dla niej „Tatą, dobrym Bogiem”, a świat pozaziemski był dla niej zawsze „niebieskim domem Ojca”. Można zadać pytanie: co było źródłem tej niezwykłej świadomości swego dziecięctwa Bożego, tej głębokiej relacji z Trójcą Świętą? Św. Tereska od wczesnych lat dzieciństwa nosiła w sobie poczucie, że jest głęboko kochana. Najpierw przez rodziców, ale bardzo szybko dojrzewało w niej też poznanie miłości Boga, które już nigdy jej nie opuściło. Nawet w czasie choroby, która okazała się być dla niej śmiertelną. To właśnie miłość była tym decydującym czynnikiem, który tak bardzo św. Tereskę otworzył na relację z Bogiem.

 

Święci Ludwik i Zelia Martin

Święta Tereska nigdy nie ukrywała swego przywiązania do domu rodzinnego, z którego zaczerpnęła ducha prostoty i pełnej ciepła atmosfery wzajemnego szacunku i miłości. Rodzice św. Tereski zapewne w najśmielszych marzeniach nie przypuszczali, że będą pierwszym w historii Kościoła kanonizowanym małżeństwem, a sami wychowają pięcioro dzieci wyniesionych na ołtarze. Oboje w młodości pragnęli wieść życie za murami klasztoru, jednak Opatrzność powiodła tych dwoje ku ich własnej, oryginalnej drodze do świętości.

Ludwik Martin, pochodzący z pobożnej rodziny wojskowych, wyniósł z domu rodzinnego żarliwego ducha patriotyzmu i zamiłowanie do dyscypliny i podróży. Jego największą pasją były samotne piesze pielgrzymki przez Alpy do odległych sanktuariów. Na jednej z takich pieszych wędrówek zaszedł do opactwa Grand-Saint-Bernard, należącego do Kanoników Regularnych Loretańskich. Przez długi czas Ludwik był przeświadczony, iż Bóg powołuje go do rozpoczęcia życia brata zakonnego w klasztorze, gdzie mógłby on zrealizować swoje pragnienie dążenia do świętości. Na drodze ku spełnieniu się tego marzenia stanęły przepisy wymagające od przyszłego kandydata dobrej znajomości łaciny i studiów wyższych. Choć początkowo Ludwik nie zniechęcił się wcale odmową i podjął naukę na studiach, to musiał wreszcie zrezygnować z dalszych starań z powodu ciężkiej choroby, która pokrzyżowała jego plany wstąpienia do seminarium.

Gorzką tabletkę odmowy przyjęcia do zakonu musiała przełknąć także Zelia Guerin – przyszła żona Ludwika. Przełożona zgromadzenia apostolskiego Sióstr Miłosierdzia w zdecydowany sposób sprzeciwiła się przyjęciu kandydatury Zelii, uważając, że z całą pewnością nie ma ona powołania zakonnego.

Po odmowach zarówno Ludwik jak i Zelia oddali się życiu zawodowemu. Po ukończeniu szkoły zegarmistrzowskiej Ludwik osiadł w miejscowości Alencon w Bretanii na północy Francji, gdzie niedługo potem, za sprawą swej matki, poznał Zelię, która to wówczas zajmowała się prowadzeniem kursów koronkarskich dla kobiet z miasteczka. Po zaledwie trzech miesiącach tych dwoje, niemłodych już, zakochanych, zawarło sakrament małżeństwa (13 lipca 1858 roku).

Początkowo planowali żyć jako tzw. „białe małżeństwo”, to znaczy powstrzymując się od pożycia małżeńskiego, co było w tamtych czasach częstą praktyką życia duchowego. Po zawarciu małżeństwa żyli w ten sposób przez dziesięć miesięcy. Nie byli jednakże nigdy zamknięci na dar nowego życia, czego dowodzi krótki epizod, który miał miejsce zaraz po zaślubinach: Martinowie podjęli tymczasową adopcję syna, którego na kilka lat powierzył im rozpustny ojciec dziecka.

Pierwsze dwa lata małżeństwa były dla nich czasem odkrywania swojego nowego powołania, kiedy to coraz bardziej dojrzewało w nich przeczucie, że małżeństwo to nie jest plan zastępczy przygotowany im przez Boga po upadku ich pierwotnej myśli o życiu zakonnym, ale ich własna droga do pełni świętości. Małżeństwo Martin zrozumiało po prostu, że na tę drogę Bóg nie wzywa ich osobno, ale razem. Zrozumieli też, że rodzina jest autentycznym środowiskiem wzrastania do świętości, gdzie Bóg wzywa małżonków do stworzenia domu na wzór ubogiego Nazaretu, w którym Jezus przebywał i dorastał u boku świętych Rodziców. Można śmiało powiedzieć, że powołanie małżeńskie realizowane w głębokim przeświadczeniu pełnienia woli Boga może być drogą kontemplacji w świecie. Tak też było w wypadku małżeństwa państwa Martin. Za namową swojego kierownika duchowego Martinowie otworzyli się na drogę macierzyństwa. Niedługo potem przyszła na świat Maria – pierwsza z pięciu córek państwa Martin.

 

Wychowanie dla nieba

Zelię i Ludwika od początku, od kiedy tylko otworzyli się na dar potomstwa, prowadziła jedna myśl: zrodzić Kościołowi nowych świętych. Cała aktywność świeżo upieczonych rodziców ukierunkowana była na wprowadzenie swoich dzieci w misterium wiary chrześcijańskiej. Zelia, która w dzieciństwie nie doświadczyła bliskości ze strony oziębłych rodziców (co było najpewniej wynikiem jansenistycznego wychowania), od samego początku dokładała wszelkich starań, aby jej dzieci doświadczyły domowego ciepła. Wraz z mężem i córkami spędzali długie wieczory przy kominku, kiedy to Ludwik zabawiał całą rodzinę odgrywaniem zabawnych scenek (miał bowiem talent aktorski), śpiewaniem pieśni swoim pięknym barytonem, recytowaniem poezji, bądź też opowiadaniem bajek.

Jednakże w rodzinie Martin na pierwszym miejscu zawsze był Bóg. Ludwik i Zelia uważali Eucharystię za najbardziej skuteczną modlitwę, dlatego starali się uczestniczyć w niej codziennie. Każdy dzień zaczynali się mszą świętą o godz. 6, w której zazwyczaj towarzyszyły im starsze córki. Popołudniu zaś Martinowie wychodzili z dziećmi na długie spacery, których obowiązkowym punktem było nawiedzenie jednego z okolicznych kościołów, gdzie mieli sposobność spędzenia dłuższej chwili na milczącej adoracji. W drodze powrotnej córki dawały jałmużnę miejscowym biedakom. Na uroczystości kościelne oczekiwano z radością i bardzo dokładnie objaśniano ich znaczenie. Niedziela była ukoronowaniem całego tygodnia, rodzice tłumaczyli, że jest to „święto dobrego Boga i dzień odpoczynku”. Wszystko miało o tym przypominać: obfite i długie śniadanie, odwiedziny u krewnych, wieczorny spacer.

Tę rodzinną sielankę brutalnie przerwała choroba nowotworowa Zelii, która w niedługim czasie odebrała jej życie. Ludwik, teraz już sam, z wielkim heroizmem podjął się dalszej opieki nad córkami. Szczególnie dla Tereski rozstanie to musiało być szczególnie bolesne, miała bowiem zaledwie cztery i pół roku, kiedy Bóg powołał jej mamę do Siebie. Najstarsza córka, Maria, w momencie śmierci Zelii miała już siedemnaście lat i wstępowała do Karmelu. Ludwik podjął niełatwą decyzję o przeprowadzce z Alencon do nowego domu w Lisieux, gdzie mieszkali krewni Zelii, z którymi Martinowie utrzymywali zażyłe relacje.

Po śmierci żony Ludwik nic nie zmienił w rytmie życia duchowego rodziny: nadal były poranne msze święte, popołudniowe adoracje, wspólne wieczorne modlitwy, jednakże Bóg jakby już całkowicie przejął stery historii rodziny Martin. Córki jedna po drugiej wychodziły z domu pukając do furty klasztoru karmelu w Lisieux. Ostatnią, ukochaną Tereskę, stary już ojciec, osobiście wprowadził do kaplicy w dniu uroczystości jej obłóczyn. Był to heroiczny akt oddania Bogu wszystkiego, Ludwik nie miał już na świecie nikogo, oddał swój wdowi grosz. Niedługo po tym wydarzeniu Ludwik na trwałe stracił zdrowie. Choroba umysłowa, która bardzo dynamicznie postępowała, odbierała mu siły.

Na parę dni przed śmiercią Ludwik spotkał się z córkami. Przeczuwając zbliżający się koniec, kiedy córki żegnając się z nim powiedziały „Do widzenia”, on podniósł oczy, palec skierował ku górze i, trwając tak dłuższą chwilę, zdołał wysylabizować: „W niebie!”. W tym czasie Tereska napisała w jednym z listów do swojej siostry wzruszające słowa: „Niedługo będziemy na naszej rodzinnej ziemi. Niedługo radości naszego dzieciństwa, niedzielne wieczory, nasze tajemne rozmowy… wszystko to zostanie nam zwrócone na zawsze i jeszcze z naddatkiem. Jezus odda nam radości, których na krótką chwilę nas pozbawił! A zatem ujrzymy głowę naszego drogiego taty opromienioną światłem i wysyłającą złote promienie, a każdy z jego siwych włosów będzie jak słońce. I zaleje nas fala radości i szczęścia!”.

Antonio Sicari w krótkiej biografii poświęconej świętym Ludwikowi i Zelii celnie puentuje, że Martinowie stworzyli niezwykły dom, w którym to co naturalne i co nadnaturalne, codzienne życie i łaska, splatały się niemal bezwiednie, tworząc wspaniały kolaż, gdzie zwyczajne sprawy osnuwała otoczka nadprzyrodzoności, a te nadprzyrodzone przeżywane były całkiem zwyczajnie. Wydaje się, że słowa te doskonale wpasowują się w naszą refleksję na temat kontemplacji w codzienności.

 

Oskar Styczyński

 

Artykuł ukazał się w marcowo-kwietniowym numerze „Któż jak Bóg” 2-2019. Zapraszamy do lektury!