Zenka i Ziutę wymyśliłem. Ponieważ są wyłącznie tworem mojej fantazji, równie dobrze może być to Rafał, Piotrek, Michał czy Tomek oraz Aneta, Monika, Sylwia czy Basia.
Otóż…. Zenek spotkał Józefę, czyli Ziutę, gdy oboje przebywali na sportowych obozach szkoleniowych w Szklarskiej Porębie. Zenek trenował lekkoatletykę, a Ziuta siatkówkę. Było to dwa lata temu i oboje mieli po dziewiętnaście lat. Mieszkali w sąsiednich ośrodkach, których w Szklarskiej jest zatrzęsienie. Z początku nie zwrócili na siebie baczniejszej uwagi, ale w miarę upływu czasu właściwie mimowolnie zaczęli o sobie myśleć. Gdy Zenek mozolnie biegał w rytm miarowych okrzyków trenera, od czasu do czasu jego pamięć przypominała uroczą twarzyczkę, która tajemniczo uśmiechała się na jego widok. A nie sposób było się nie spotkać. Ani kiosków ani cukierni w Szklarskiej nie było za wiele, to i ich drogi nieraz się przecinały. A i Ziutka, w dość rzadkich chwilach wypoczynku, gdy mogła położyć się na tarasie ośrodka w ulubionym przedpotopowym leżaku, widziała przez zamknięte oczy oblicze młodzieńca… dziwnie jasne, jakby przejrzyste, choć zdrowe i ślicznie opalone.
Raz czy drugi powiedzieli sobie cicho „cześć”. Musiał jednak nastąpić ten dzień, gdy stanęli jedno za drugim w kolejce po pyszne drożdżówki w najbliższej cukierni. Szarmancko wychowany Zenek stojąc przed Ziutą wskazał wymownym gestem, że ona ma być obsłużona pierwsza i cofnął się o pół kroku. Gdy wychodzili z cukierni byli już przyjaciółmi.
Pojawiło się zakochanie. Najfajniejsze, bo z obu stron. Oboje wiedzieli, że zakochanie to nie jest miłość, ale byli na tyle mądrzy, że umieli cieszyć się tym zakochaniem każdego dnia. Było to tym łatwiejsze, gdy okazało się, że oboje pochodzą z tego samego miasta i, jak się wsiądzie w tramwaj, mają do siebie kilkanaście minut.
Kilka głupawych pytań
Ale nie chodzi mi o relacjonowanie ich znajomości. Jeśli ktoś lubi romantyczne historie, może na różne sposoby dopisać rozwój wydarzeń. Utworzyłem tę fikcje literacką, aby teraz postawić pytanie: Jak myślicie, czy ktokolwiek zauważył, że Zenek i Ziuta zakochali się w sobie? Czy ktoś dostrzegł ich powoli i mądrze budowaną miłość?
Każdy, kto widział już trochę świata, powie natychmiast – tego nie da się ukryć! Takie zakochanie zauważą natychmiast najbliżsi: przyjaciele i Rodzice, rodzeństwo i koledzy w klubie czy w szkole.
A nawet jakby otoczenie samo nie dostrzegło, to oni będą o tym opowiadać, dzielić się radością, będą zapraszać niejako do udziału w ich odkryciu. Człowiek zakochany, do tego mądry, jest szczęśliwy i nie zamierza tego ukrywać!
A jakby oni na samym początku swej znajomości powiedzieli, że to będzie ich sekret, nikomu o sobie nie powiedzą, bo może radość niepodzielona będzie większa? Chyba już zaczynamy się zastanawiać, czy takie zdanie jest prawdziwe, czy to w ogóle możliwe, aby ukryć zakochanie i pojawiającą się miłość?
A gdyby ich miłość wzrastała i zaczęliby snuć plany na wspólną przyszłość? Wtedy to już społecznie niewykonalne, aby taka miłość była niedostępna otoczeniu. Poza tym prawdziwa miłość nie kieruje się jedynie ku drugiemu człowiekowi, chce obdarować cały świat, chce przynosić owoce.
Istota problemu
Nadeszła chwila, abym ujawnił, po co to wszystko napisałem, jaki jest cel stworzenia tej dość miłej i optymistycznej historyjki? Po co te dziwaczne pytania na końcu? Otóż chciałbym, abyśmy na tle opisanych wydarzeń pomyśleli o miłości Boga do człowieka i odwrotnie: człowieka do Boga.
Mówiliśmy w ostatnich tygodniach o tym, że ten, który mówi, że jest wierzący, a nie widać tego po jego zachowaniu – jest po prostu kłamcą albo ma jakąś duchową schizofrenię. Mówiliśmy, że nie wolno nam zatrzymać się w wierze, w poznawaniu Boga, w dojrzewaniu wiary, bo stalibyśmy się jak dorośli, którzy na co dzień chodzą normalnie ubrani, a właśnie do kościoła zakładają garniturki i sukienki od pierwszej Komunii Świętej.
Jestem pewien, że prawdziwej miłości do Boga nie da się ukryć. Nie tylko dlatego, że zajmuje znaczące miejsce w ludzkim sercu, że wokół miłości kręci się cały świat, ale również dlatego, że szczęście związane z odkryciem miłości nadającej sens całemu życiu krzyczy do wszystkich ludzi wokół: ODNAJDŹCIE MNIE!!!!
Co zatem myśleć o ludziach, których wiary, miłości do Boga nikt nie widzi? Skąd bierze się smutek na wielu twarzach osób zgromadzonych w świątyniach? Czemu jest tak wielu, którzy nie zarazili się miłością do Boga? Dlaczego tak łatwo usprawiedliwiamy się z nieczytania Pisma Świętego, tak łatwo rezygnujemy z modlitwy i innych praktyk religijnych? A jakieś wyrzeczenia? Czy nie jest oczywiste, że w życiu miłością konieczne jest przełamywanie się każdego dnia, rezygnowanie z niejednej przyjemności, niejednego ułatwienia, aby nie wkradło się zakłamanie, aby wierność była niezłomna?
Czy odpowiedź: „Tak się dzieje, bo nie kochamy Boga” nie będzie za łatwa i w sumie niesprawiedliwa? A może nie rozumiemy Bożej miłości? Może chcielibyśmy ją tak odczuwać, przeżywać jak zakochanie? A przecież miłość trzeba budować, miłości trzeba się uczyć! Zwłaszcza miłości do Osoby, którą „zobaczymy” dopiero po śmierci, której nasze oczy i uszy nie są w stanie zauważyć.
Autoindoktrynacja
Chyba nikt nie znosi indoktrynacji. Nie lubimy, jak ktoś nam coś wciska na siłę. Nie lubimy być przymuszani a tym bardziej drażniące jest narzucanie sposobów myślenia. Niemal wszyscy mają dość wyostrzone poczucie wolności i gdy ktoś niepokojąco zbliża się do tej granicy, uruchamiają się w nas różne systemy ostrzegawcze, alarmy i lampki kontrolne. Natychmiast pytamy: „Kto tak kazał?” – szukając jakiegoś autorytetu, któremu ostatecznie moglibyśmy uwierzyć. Pytamy: „A co nam zrobią jak będziemy myśleć inaczej i postąpimy niezgodnie z zaleceniami?” – rozważamy możliwość „postawienia się”, ostatecznie szukania jakiegoś kompromisu.
A w sprawie wiary powinno być zupełnie inaczej. Gdy ktoś uwierzy w miłość Boga, to z własnej woli chce na nią odpowiedzieć, chce, choć często mu się nie chce.
To chyba wszyscy znamy: wiemy, co powinniśmy, a zupełnie – mówiąc delikatnie – nie mamy do tego entuzjazmu. Zakochanie do Boga czuje się dość rzadko, jest to dar przydzielany czasem uczestnikom rekolekcji, słuchaczom konferencji, czytelnikom dobrych książek. Ale takie zakochanie – jak każde zakochanie – dość szybko przemija, choć może wielokrotnie wracać. Zawsze kończy się na tym, że mozolnie robimy to, co wybraliśmy, zmuszamy się niekiedy, bo rozpoznaliśmy, że zbliżanie się do Boga jest po prostu dobre, a nawet korzystne. Ja to na swój użytek nazwałem AUTOINDOKTRYNACJĄ. Sam wybrałem, sam sobie narzucam i sam się kontroluję. Nie jestem masochistą, więc wciąż szukam rozumowych uzasadnień. W modlitwie i praktykach szukam tego, co odpowiada mojemu temperamentowi, ale CHCĘ, WIĘC SIĘ PRZYMUSZAM, bo wiem, że to, co ma wartość – musi kosztować.
Piękne jest też to, że ostatecznie skutki są zauważalne, że zaczynam myśleć kategoriami Jezusa, że staję się powoli Jego uczniem.
Ks. Zbigniew Kapłański
Artykuł ukazał się w lipcowo-sierpniowym numerze „Któż jak Bóg” 4-2012. Zapraszamy do lektury!