Żył sobie kiedyś złośliwy, wścibski i sprytny diabeł, który całą swoją mocą zazdrościł ludziom radości. Uwielbiał dręczyć przede wszystkim dzieci, podjudzając je do szkolnych bójek i awantur.
Nadchodził w roku taki okres, którego diabeł szczególnie nienawidził: czas Bożego Narodzenia. Były to dni, w których aniołowie odwiedzali ziemię, ludzie robili się lepsi niż zazwyczaj, a diabły wyganiano do diabła!
Tak więc jednego roku szatan wymyślił plan, który najdelikatniej można by nazwać diabelskim. Swój złośliwy projekt przedstawił najważniejszemu szefowi diabłów, zwanemu Potworem, który po wysłuchaniu szatańskiego pomysłu zaśmiał się szyderczo i bijąc diabła w pokryte łuskami plecy, powiedział:
– Wspaniale, mój malutki! To się nazywa diabelski plan!
Złośliwy plan diabła polegał na tym, że należało sobie upatrzyć jakąś szczęśliwą rodzinę. Ta, którą wybrał sobie na początek szatan, nazywała się Marchi.
Nieświadoma niczego rodzina Marchi przygotowywała się do Bożego Narodzenia z należytą starannością i właściwym dla tego świątecznego okresu podnieceniem. Na drzwiach domu zawieszono z dumą czerwono-zieloną girlandę, adwentowy kalendarz z imionami świętych wskazywał dni brakujące do świąt, w przystrojonym żłóbku znajdowały się dziesiątki figurek. Były owieczki, gąski, kurki, góry wykonane z tektury, małe jeziorka zrobione z kawałków lusterka i wspaniała grota, umieszczona ponad wszystkimi elementami.
Nad całą szopką fruwały zawieszone na sznureczkach aniołki. Nad żłóbkiem stała piękna choinka, spowita deszczem czerwonych i niebieskich lampeczek oraz wiszących na gałęziach czekoladek; pięknie zapakowane prezenty oczekiwały w kącie, a z kuchni rozchodziły się zapachy pieczonych ciast i robionego przez mamę domowego makaronu.
Zbliżała się wspaniała, dostatnia Wigilia Bożego Narodzenia, podobna do wszystkich poprzednich.
Siedmioletnia Marta i dziesięcioletni Mateusz wracali właśnie z kościoła, z próby śpiewania kolęd, którymi mieli uświetnić uroczystą, bożonarodzeniową Mszę Świętą. Przechodząc koło supersamu, dyskutowali zawzięcie, policzki mieli zaczerwienione od lekkiego mrozu, a oczy im błyszczały.
– To naprawdę Święty Mikołaj!
– Nie. Święty Mikołaj jest starszy i grubszy!
– To on! Powiedział mi, że dziś w nocy przyjdzie do nas… Zaraz po Panu Jezusie.
– Nie widziałeś, że miał sztuczną brodę!
Dzieci dyskutując dotarły do domu.
– No, koniec już tego dzieciaki! – przerwała im krzątająca się w kuchni mama. – Zaczyna się noc Bożego Narodzenia. Pójdźcie na górę, przynieście figurkę Dzieciątka Jezus i połóżcie ją w żłóbku. I nie poprzewracajcie strumyków i mostków, tak jak w ubiegłym roku…
I właśnie w tym momencie wkroczył do akcji perfidny diabeł.
– Nie ma Małego Jezusa! Zniknął! – krzyczały dzieci.
– Zobaczcie koło żłóbka.
– Przy żłóbku też Go nie ma!
Mama wychyliła się z kuchni:
– Nie opowiadajcie bzdur… Ojejku! Rzeczywiście nie ma!
Kąt pokoju był zupełnie pusty. Mama i dzieci odwróciły się w przeciwną stronę: choinki też nie było. Nie było nawet prezentów.
W tym momencie wszedł do domu tata. Robił wrażenie trochę zdziwionego, a kiedy zdejmował płaszcz, zapytał:
– Dlaczego zgasiliście czerwone lampki przed domem i zdjęliście girlandę z drzwi?
Wszyscy popatrzyli na siebie z wielkim zdumieniem. Co tu się działo? Zniknął nawet kalendarz adwentowy i listy do Pana Jezusa, zostawione na komodzie.
Chwilę później wszyscy czworo zorientowali się, że w domu brakowało jeszcze czegoś: znikły zapachy wszystkich przysmaków.
Pobiegli do kuchni: tort z kremem, szampan, pieczony indyk, babka i pierogi… Wszystko zniknęło. Zniknął również czerwony obrus ze złotymi gwiazdkami, świecznik z lampkami, gwiazda betlejemska w doniczce i srebrny kubełek do szampana.
– O nie! – zawołał Mateusz – Nawet tort!
– Co to za diabelstwo… – wymamrotał tata, nie wiedząc nawet, że swoimi słowami trafił w sedno.
– Wszystkie sklepy są już zamknięte. – powiedziała niepocieszona mama – Może zostało mi jeszcze na kolację parę jajek…
– I będziemy musieli pójść spać… Albo oglądać telewizję. – dodał tata, wciąż rozgoryczony przykrą niespodzianką.
Mama miała łzy w oczach, aczkolwiek próbowała się uśmiechać:
– Ale przecież Boże Narodzenie to zupełnie coś innego. To coś, czego nikt nie może nam ukraść!
– Rzeczywiście, to prawda! – powiedział tata – Nikt nie może nam ukraść tego, czym Boże Narodzenie jest naprawdę!
Otworzył ramiona i przytulił do siebie żonę i dzieci.
– Wiecie, co zrobimy? Wyjdziemy na dwór i tam będziemy świętować przy świetle gwiazd. Ubierzcie się ciepło, wychodzimy!
Ich mały ogródek oświetlała uliczna latarnia oraz blask świateł, który padał z okien domów sąsiadów. Jak czworo rozbitków, którzy uratowali się na malutkiej wyspie, mama, tata i dzieci przytulali się do siebie mocno, bardzo mocno.
– Tak naprawdę Jezus, kiedy przyszedł na świat, nie miał nawet kołderki, którą mógłby się przykryć. – powiedział tata.
– Ale w stajence był wół i osiołek. – dodała Marta.
– My też ich mamy… – powiedział śmiejąc się Mateusz, wskazując na mamę i tatę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, przytulając się do siebie jeszcze bardziej.
– To znaczy, chciałem powiedzieć, Maryję i Józefa. – poprawił się Mateusz, jeszcze bardziej zanosząc się od śmiechu. Byli ze sobą, kochali się i dlatego mogli się radować Bożym Narodzeniem.
W tym momencie przez niebo przeleciała gwiazda, zostawiając za sobą wielką łunę, z której posypały się na rodzinę tysiące lśniących gwiazdeczek. Choć trwało to ułamek sekundy, wszyscy zobaczyli ją dokładnie. I nagle ogarnęła ich wielka radość. Radość z prawdziwego Bożego Narodzenia, za którego przyczyną poczuli się niezmiernie szczęśliwi. Tak jak jeszcze nigdy dotąd.
A z tyłu, za śmietnikiem, siedział sobie złośliwy diabeł i z wściekłości tak mocno obgryzał paznokcie, że prawie nic mu już z nich nie zostało.
Bruno Ferrero, Opowiadania o Bogu
Artykuł ukazał się w styczniowo-lutowym numerze „Któż jak Bóg” 1-2016. Zapraszamy do lektury!