Anioł na organach Archikatedry Oliwskiej w Gdańsku

Rokokowe organy z Oliwy

Sztuka dla… sztuki i jej tryumf nad wiarą

Aniołowie w sztuce

Decyzja o budowie nowych organów w oliwskim opactwie zapadła w 1748 roku. Podjął ją rzutki opat cysterski Jacek Rybiński. Ale potrzeba było jeszcze dekady, nim w mieście zjawił się ktoś, kto podjął się tego zadania. Młody Jan Wilhelm Wulff z Ornety, wnuk organmistrza Johanna Georga, potrzebował 22 tygodni, by wykorzystując elementy poprzednich organów, wykonać nowy instrument o 14 rejestrach z manuałem i pedałem.

Było to nie lada osiągnięcie i pewnie dlatego opat Rybiński zdecydował się zasponsorować młodemu organmistrzowi trzyletnią podróż po Niemczech i Holandii, która miała posłużyć mu do zdobycia odpowiedniej wiedzy i doświadczenia.

Inwestycja zdecydowanie się opłaciła. Jan nie tylko wrócił z podróży pełen zapału, ale nadto sam wstąpił do oliwskich cystersów i już jako brat Michał rozpoczął pracę nad dziełem swojego życia i chlubą oliwskiej świątyni – wielkimi organami, które można tu podziwiać po dziś dzień, choć oczywiście od XVIII wieku poddawano je kilkukrotnie naprawom i przeróbkom wymuszonym przez niezbyt łaskawą historię (częściowo zniszczyli je i rozkradli w 1945 roku żołnierze radzieccy).

Organy w bazylice archikatedralnej w Gdańsku-Oliwie.
Organy w bazylice archikatedralnej w Gdańsku-Oliwie. Fot. Wikimedia Commons | domena publiczna

Największe organy XVIII-wiecznej Europy

Ojciec Wulff planował prawdopodobnie instrument jeszcze okazalszy, ale realizację tych zamierzeń uniemożliwiło zajęcie Oliwy przez Prusy w ramach pierwszego rozbioru Polski, co wiązało się z konfiskatą dóbr klasztornych, z których dochody pokrywały niebagatelne koszty prac. Po śmierci opata Rybińskiego zażądano od twórcy organów dokonania pewnych istotnych zmian, których sam on nie odważył się już podjąć. Być może brakowało mu już sił lub nie chciał ingerować w dzieło życia, które uważał za wystarczająco dobre. Prace zlecono więc gdańskiego organmistrzowi, Fryderykowi Rudolfowi Dalitzowi.

Ostatecznie powstał olbrzymi instrument, składający się z 5100 piszczałek w 83 rejestrach (to imponująca liczba nawet dziś, a co dopiero w XVIII wieku). Były to wówczas największe organy w całej Europie, a i dziś ich wielkość i kunszt wykonania przyciągają turystów z całego świata. Tu urwiemy historię oliwskich organów, choć miała ona jeszcze kilka następnych etapów, a dzisiejszy instrument różni się od tego, którego dźwięki towarzyszyły modlitwie oliwskich zakonników, gdy ojciec Michał umierał w 1807 roku.

Prospekt organów zdobią niezliczone postaci aniołów – i dlatego tyle o nim piszę – „uzbrojonych” w instrumenty muzyczne. Aniołowie dzierżą dzwonki, puzony i trąby, które wraz z wirującymi słońcami i gwiazdami wprawia w ruch specjalny mechanizm. Nad wszystkim góruje zaś Duch Święty wyobrażony jako gołębica.

Ucieczka od baroku czy ucieczka ze świątyni?

Styl, w jakim wykonano, czy raczej ozdobiono słynny oliwski instrument, historia sztuki określa jako rokoko. Była to jedna z późnych form stylu barokowego – charakterystyczna raczej dla dzieł o charakterze świeckim i kameralnym. To w tych przestrzeniach rokoko było najbardziej popularne i święciło największe triumfy. Była to poniekąd reakcja na typowy dla baroku monumentalizm, ale także swoista próba odcięcia się od funkcji „propagandowych” baroku, który uważa się wszak za styl „własny” epoki kontrreformacji.

Rokokowe zdobienia oliwskich organów można więc uznać niejako za „powrót” tego stylu do przestrzeni sakralnej. Zdobiące prospekt postaci aniołów dla laika w zasadzie nie różnią się od tych typowo barokowych. Inna jest już jednak ich funkcja i to jej chciałbym poświęcić akapit lub dwa. Wydaje mi się bowiem, że ten casus z historii sztuki może być wcale niezłym przyczynkiem do podjęcia kilku refleksji z zakresu życia duchowego.

„Konkurencja” dla modlitwy

Po co właściwie aniołowie – i to ruchomi, poruszający w wymyślny sposób instrumentami – na organowym prospekcie? Wszak organy służą do grania i słuchania granej na nich muzyki, która z założenia towarzyszyć miała nabożeństwu, modlitwie. Instrument zaś umieszczony jest z tyłu kościoła, a więc wierni mają go cały czas za plecami. Po co w takim razie ta swoista „ruchoma szopka”? Trudno zakładać, że ojciec Wulff zaprojektował i wykonał ją ku uciesze współbraci. Ci co prawda podczas modłów zajmowali miejsca w stallach prezbiterium (a więc przynajmniej teoretycznie mogli kątem oka obserwować instrument wraz z jego „atrakcjami”), ale od mnichów (i to cystersów!) oczekiwalibyśmy chyba jednak skupienia na modlitwie.

Czyli jednak wierni… To niebagatelny wniosek. Bo oto mnich-artysta tworzy w świątyni instrument, który teoretycznie ma służyć nabożeństwu i modlitwie, ale w praktyce staje się dla nich „konkurencją”. Wierni (a może i mnisi) zamiast skupiać się na kulcie, stają się widzami atrakcyjnego (owszem) spektaklu, odbywającego się dokładnie naprzeciwko ołtarza. Nie twierdzę oczywiście, że ojciec Wulff miał jakieś niecne intencje. Prawdopodobnie wykonywał swoją pracę – by użyć jezuickiej formuły – rzeczywiście „ad maiorem Dei gloriam” (ku większej chwale Boga). Ale efekt (pewnie niezamierzony) osiągnął chyba jednak odwrotny. Jego organy stały się swoistym „koniem trojańskim” oliwskiego opactwa.

Anioł na organach Archikatedry Oliwskiej w Gdańsku
Anioł na organach Archikatedry Oliwskiej w Gdańsku.
Fot. Barbara Maliszewska – praca własna | Wikimedia Commons | CC BY-SA 3.0 PL

Rokokowy rachunek sumienia

Czy nie jest to nieraz i nasz problem? Zarówno duszpasterzy, jak i wiernych świeckich? Czy nie bywa przypadkiem tak, że nieraz wspólnotowo lub indywidualnie podejmujemy inicjatywy i akcje, tudzież realizujemy pomysły, które w zamierzeniach są może i szlachetne, a nawet ciekawe, ale w efekcie zamiast prowadzić nas i innych do Pana Boga, odwracają od Niego naszą uwagę? Można tak skupić się na oprawie muzycznej, artystycznej, a nawet liturgicznej sprawowanych przez nas nabożeństw, że Pan Bóg w tym wszystkim schodzi na dalszy plan. Można tak bardzo przywiązać się do jakiejś konkretnej formy sprawowania liturgii (nawet niekoniecznie rytu, ale po prostu specyfiki danej wspólnoty, parafii, konkretnego kapłana), że skutecznie przysłoni nam ona Tego, o którego w tym wszystkim chodzi. Niby jesteśmy w kościele, niby śpiewamy wraz z organistą w takt granej melodii, ale… bardziej interesują nas ozdoby i „atrakcje” niż Ten, którego chwale miało to wszystko służyć. Takim „ruchomym aniołkiem” potrafimy uczynić bardzo wiele rzeczy i czasem warto zrobić sobie z tego rachunek sumienia.

Przypuszczam, że niewielu spośród odwiedzających oliwską świątynię nie zawiesiło oka na tamtejszych organach. Obawiam się jednak, że nie wszyscy, którzy poświęcili czas na ich obejrzenie i wysłuchanie okolicznościowego koncertu, znaleźli choć chwilę, by się w tym miejscu… pomodlić. I nie jest to – broń Boże! – zarzut wobec oliwskiej świątyni, organów Wulffa czy tamtejszych duszpasterzy. Ale to pytanie do nas: Czy nie bywa tak, że szukamy rekolekcji, konferencji, kazań, wieczorów uwielbienia, „klimatycznych” czuwań, ale przy tej okazji zapominamy się tak naprawdę pomodlić?

Nie bać się pustki

Ruchome anielskie chóry zdobiące prospekt oliwskich organów same w sobie są uroczą atrakcją, ciekawym dodatkiem. Ale czy gdyby ich tam nie było, to muzyka wygrywana na instrumencie byłaby przez to mniej piękna? A jak jest z naszą osobistą modlitwą? Czy czasem nie „uatrakcyjniamy” jej zbędnymi dodatkami? Nieraz poszukiwanie coraz to nowych modlitw, formuł, sformułowań, poruszających i chwytających za serce tekstów, „niezawodnych” nowenn, „przepięknych modlitw św. X” i tym podobnych „upiększaczy” staje się tak naprawdę ucieczką od prawdziwej modlitwy – zasłuchania w ciszę, która jest muzyką Boga.

Giovanni Battista Pittoni, „Chrystus wręczający klucze do raju św. Piotrowi”
Giovanni Battista Pittoni, „Chrystus wręczający klucze do raju św. Piotrowi”

Dobrą ilustracją mogą być tu także niektóre rokokowe obrazy sakralne. Na przykład „Chrystus wręczający klucze do Raju św. Piotrowi” Giovanniego Battisty Pittoniego. Skądinąd pięknie przedstawieni aniołowie wydają się pełnić na obrazie funkcję „wypełniacza” pustej przestrzeni. I o ile na obrazie da się to usprawiedliwić prawidłami właściwej kompozycji, o tyle w życiu duchowym takie „wypełniacze” pustki i milczenia potrafią bardziej zaszkodzić niż pomóc.

Nie, nie zawsze modlitwa musi być interesująca, uczestnictwo w liturgii poruszające i tak dalej… Możesz nie mieć podczas modlitwy pięknych myśli, nie odczuwać wzruszeń podczas mszy, drżenia serca przy słuchaniu homilii. Może być cisza i pustka. Bóg nie jest rokokowym malarzem – On kocha pustynię i na pustynię wyprowadza, by mówić do serca (por. Oz 2, 16). Rokoko to styl, który może się podobać lub nie, ale z pewnością nie jest to najlepszy model życia duchowego.

ks. Michał Lubowicki  

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (2/2021)